niedziela, 16 marca 2014

...trochę więcej arabskiego.

Przez trzy dni, codziennie próbowałam wbić się do głównego meczetu Ezzitouna. Bezskutecznie. Raz powiedziano mi o 11:30 że JUŻ jest zamknięty, ale mogę spróbować jutro,drugi raz, że to w ogóle niemożliwe. Okazało się, że od trzech dni obowiązywał zakaz wstępu niemuzułmanom na teren meczetu. I kropka.
widok na Avenue Habib Bourgiba i Place 14 janvier z hotelu El Hana
Nadeszła pora na małą przekąskę, czyli pyszne mlawi (którym można się w zasadzie całkiem porządnie najeść) w miejscu w którym zauważyłam całkiem niezłe ceny i spory tłumek klientów. Problem polegał na tym, że menu było po arabsku, a panie choć przemiłe, też mówiące po arabsku. Zamawianie sprowadziło się więc do pokazywania. Nie było łatwo – jak wybrać między 3 różnymi sosami, tajine’m, szynką, sałatkami, które wylądują w środku, plackiem podwójny lub pojedynczym? Jak pokazać że chcę podgrzane? Jednak udało się i cieplutkie, nieco ociekające tłuszczem mlawi wylądowało w moich rękach.
Jedna z tuniskich bram
Kiedy już wypadłam z mediny w losowym miejscu (później potrafiłam już w miarę nakierować się na Porte de France) poczłapałam aleją Habib Bourgiba. Jest to główna aleja nowej części miasta zbudowanej przez Francuzów, teraz oczyszczona i przygotowana dla butików najlepszych marek. Te sklepy „najlepszych” marek to ciekawa sprawa. Ciuchy z przeciętnych sklepów pokroju Zary czy H&M są tam droższe niż w Polsce (a już w Polsce mają się nijak do tego co ludzie zarabiają). Poza tym napis „przymierzalnia” widnieje tylko w języku francuskim i angielskim. Czyli eliminuje znaczną, biedniejszą lub mniej wykształconą część społeczeństwa, bo i tak wiadomo, że nie będą się tam ubierać.
Zamiast tego nie tylko biedni, ale i alternatywni lub rozsądni jak Malek i Rym ubierają się na gigantycznych targowiskach z odzieżą używaną ciągnących się na starym mieście i w okolicach jeśli nie kilometrami to setkami metrów. A tam ceny całkiem znośne – od 1 do 8 złotych za sztukę. Nawet takie za 4 złote już spokojnie można nosić (co w prostej linii prowadziło do mojego nadbagażu).


Ale kim był ten Habib, którego imieniem nazywa się główną ulicę w każdym tunezyjskim mieście?
Po pewnym czasie rządów kolejnych bey’ów, mniej więcej w XIX wieku, okazało się, że dzięki swojej nieudolności doprowadziły kraj do bankructwa. Tak, tak. To nie tylko problem naszych czasów. Ekonomią Tunezji zajęła się tajemnicza Międzynarodowa Komisja Finansowa. Tak osłabionemu krajowi trudniej się bronić, a tak się akurat stało, że kilkadziesiąt lat wcześniej w sąsiedniej Algierii wylądowali dość pazerni Francuzi. Jeszcze jeden mały pretekst i w 1881 roku francuskie wojska weszły do Tunezji, zamieniając ją od tego momentu w swój protektorat.
Trzeba im jednak przyznać, że jak na 70 lat istnienia w państwie zdążyli mocno na niego wpłynąć.
Po pewnym czasie Tunezyjczycy stwierdzili, że dość już mają protektoratu i dowodzeni przez przyszłego pierwszego tunezyjskiego prezydenta Habiba Bourghibę, odzyskali niepodległość w 1956 roku. Od tego czasu Zgromadzenie Demokratyczno-Konstytucyjne Habiba sprawowało władzę jako jeden z najtwardszych arabskich reżimów.
Ruiny świątyni w Kartaginie
Kontynuując dalej ulicą Habiba, idzie się wzdłuż z dwóch stron zagrodzonego drutem kolczastym pasu zieleni. Można tam znaleźć modne sklepy, kawiarnie, mocno strzeżoną ambasadę Francji i operę. Warto wjechać (po prostu lub na kawę) do kawiarni na ostatnim piętrze hotelu El Hana skąd roztacza się świetny widok na cały Tunis z jeziorem, a nawet morzem. Na końcu alei natomiast znajduje się plac, który przed 14 stycznia 2011 musiał mieć zapewne inną nazwę, bo któż by wiedział z wyprzedzeniem co się wtedy wydarzy?
A stało się tak, że w listopadzie 1987 lekarze uznali Habiba za niezdolnego do dalszego sprawowania władzy i fotel prezydencki przejął Zine El Abidine Ben Ali, premier w rządzie Habiba. Idąc za swoim poprzednikiem ani myślał rezygnować ze swojej funkcji, natomiast w Tunezyjczykach najwyraźniej rosło przekonaniem że coś jest nie tak. Oficjalnie miarka przebrała się w chwili śmierci młodego chłopaka, który w grudniu 2010 podpalił się w ramach protestu przeciwko niesprawiedliwości władz. Ostatecznie 14 stycznia 2011 Zine El Abidine Ben Ali musiał oddać władzę, a o korupcji i przekrętach wykonywanych przez rodzinę prezydenta było głośno. Mi najbardziej spodobało się doniesienie, że pierwsza dama – zakupoholiczka, korzystając z państwowych samolotów wybierała się na zakupy do największych europejskich stolic mody. Życie jak, dosłownie i w przenośni, w Madrycie.
Od tego czasu Tunezja jest młodą demokracją, w której co dzień odbywają się mniejsze i większe protesty o coś.  Stąd ten tłumek który minęłam i te zasieki. Co ciekawe zmiany rzeczywiście dzieją się tu i teraz, co poskutkowało zatwierdzeniem nowej konstytucji 26 stycznia 2014.
Burza zbliżająca się do Sidi Bou Said
Kiedy już pokonałam całą trasę z Kasby do placu 14 stycznia i zrobiłam zdjęcie niezłego grafitti, które widziałam kilka razy jadąc główną trasą z lotniska przez miasto, czas było spotkać się z Malek. Ku mojemu zaskoczeniu przyszła ze swoją – równie alternatywną – połówką, Oussemą. Razem wybraliśmy się do ładnej knajpki „Parenthese” w medinie, gdzie po raz pierwszy i ostatni spotkałam też ludzi z GA.

Były rozmowy o tym, że społeczeństwo tunezyjskie jest dwulicowe, a już zwłaszcza mężczyźni, którzy najpierw postępowe dziewczę kuszą, a potem twierdzą, że na żonę przydałaby się jednak taka dla której będą tym pierwszym. Że – zwłaszcza w niedziele – wszystko poza stadionami piłkarskimi jest puste, bo Tunezyjczycy, mimo braku spektakularnych wygranych, kochają piłkę. Wszystko to wydawało się jakoś znajome. Dowiedziałam się też, że ten prawdziwy powiew orientu, który jako turyści próbujemy sobie zafundować w formie hammamu obecnie odchodzi do lamusa. Chodzą tam tylko starsze lub bardzo proste, religijne kobiety. Wyszło to przy kwestii kto mógłby się ze mną do hammamu wybrać – żadna z dziewczyn nigdy w nim nie była. Ani nie chciała tego zmieniać. Jedyną osobą która była, był Oussema, którego jako dziecko zabrała tam w godzinach kobiecych mama i bardzo cieszył go fakt oglądania nagich biustów, choć większość ze względu na wiek właścicielek wzroku nie przyciągała.
Dzięki pobytowi w Tunezji, zrozumiałam dlaczego tak ciężko było mi zawsze dogadać się z Sophie z 2. piętra, która jest w posiadaniu akademikowej pralki czy jednym ze znajomych Thibault z Nicei. Ten sam problem pojawia się w moich rozmowach z większością przedstawicieli Maghrebu. Otóż odnoszę wrażenie, że w swoim mniemaniu, niezależnie od tego kim jesteś Ty i kim jest on, co macie do powiedzenia i gdzie jesteście, i tak wszystko wiedzą najlepiej. A już kiedy jesteś turystą w ich kraju to twoim zadaniem jest siedzenie na tyłku i słuchanie... Nie byłoby to takie złe, wszak podróżujemy żeby się uczyć. Ale, kto mnie zna, ten pewnie wie czemu mi to przeszkadza. Poza tym jakoś brak tu wymiany międzykulturowej.
Należy jednak przyznać, że pomijając ten drobny szczegół, Tunezyjczycy to ogólnie mili ludzie i dobrze im z oczu patrzy. A przynajmniej większości.
Dziewczyny bawiące się na plaży w Sidi Bou Said
Myślę, że nie należy się też szczególnie obawiać nadmiernego zainteresowania z męskiej strony populacji, zwłaszcza kiedy jest się w Tunisie, a do tego – w zimie. W płaszczu wyglądałam jak zwykła, może nieco jasna i z tych mniej religijnych, dziewczyna z Tunisu i ani razu nie doświadczyłam żadnych nieprzyjemności. Jedynym zagadywaniem były gatki moich freelance’owych przewodników i sprzedawców. No, a kolesia zapraszającego na kawę w Hammamecie traktuję jako objaw oczywistej turystyczności okolic naszego hotelu i Yasmine Hammamet w ogóle.
Mnie ta szansa niestety ominęła, ale jeśli wybieralibyście się do Tunisu – zaczajcie się na (chyba) pierwszą niedzielę miesiąca, kiedy wstęp jest darmowy do wszystkich muzeów, od znanego Bardo po Kartaginę. Uwaga praktyczna.

Kolejnego dnia zaplanowałam dzień na przedmieściach, czyli trasę wzdłuż podmiejskiej kolejki za grosze do starożytnej Kartaginy i Sidi Bou Said.  Zwiedzenie samej Kartaginy, choć ze starożytnego miasta zostały jedynie szczątki i kikuty kolumn wymagające sporo wyobraźni, pochłania sporo czasu. Wszystko to ze względu na rozmiary dawnego miasta, tak wielkiego że teraz 8 terenów pokrytych zabytkami (w ramach jednego amfiteatr, drugiego – termy) przeplata się z nową zabudową. Jeśli jesteście mniej szczęśliwi i jak ja traficie do Kartaginy w dzień inny niż 1. niedziela, bilet na wszystkie części miasta kosztuje 10 dinarów. W zasadzie mimo całkiem fajnych ilustracji fenickiej i rzymskiej Kartaginy przed termami żałuję, że nie poczytałam więcej na jej temat przed zwiedzaniem.
A tu już Rzym, policjanci i Bazylika św. Piotra w tle
Powiedziano mi, że z Kartaginy bez problemu można dotrzeć na piechotę do Sidi Bou Said, więc poszłam. Kilka kroczków i usłyszałam „Stop panienko, przejście drugą stroną”. Kilkaset metrów dalej i kiedy robiłam zdjęcie kwiatka naprzeciwko eleganckiej bramy poważnie mnie zlustrowano, a po dotarciu do kolejnego żandarma przepytano, dlaczego się zatrzymałam. Bo okazało się, że tak wybitnie strzeżony był pałac prezydencki. Sprawiło to że zaczęłam się zastanawiać czy rezydencja naszego prezydenta w Jastarni jest równie dobrze strzeżona.
Kolejnego dnia miałam wylot i świetnie się stało, że zdecydowałam się jednak sprawdzić wyloty dzień wcześniej, bo – ku mojemu największemu zdziwieniu – i lot z Tunisu i późniejszy z Rzymu, były o wiele wcześniej niż myślałam. Przed wyjazdem z Tunisu udało mi się jeszcze tylko pójść z Rym na targowisko żeby kupić 700 gram przypraw dla mamy (w tym nadprogramową harissę, która tak pięknie pachniała!) i parę innych pamiątek.
Fontanna di Trevi i spory tłumek ją podziwiający
Później z uwagi na strajk stacji benzynowych (!), który sprawił, że w rodzinnym samochodzie nie było benzyny i nie miał mnie kto odwieźć na lotnisko, wymknęłam się z opustoszałego domu i już samodzielnie łapałam taksówkę, która tym razem kosztowała tyle ile powinna (czyli 5 – 6 dinarów z centrum) i nikt nie wymagał ode mnie dodatkowej opłaty za bagaże
.Na lotnisku okazało się, że razem z zimowymi rzeczami, zapomnianym z GA dobytkiem kilku osób, zakupami i przyprawami taszczę łącznie 37 kilogramów. Wymagało to sporego planowania strategicznego.
Ulice Rzymu
W Rzymie mój host, który wydawał się podejrzany, ale miał na tyle pozytywne referencje i na tyle nie miałam innych opcji, że zdecydowałam się nocować u niego, czekał na mnie przy stacji Termini. Od początku był o wszystko zły i bardzo rozczarowany tym że nie chcę iść z nim na imprezę. Razem z jego nieco nerwową współlokatorką, Erasmuską z Bułgarii przygotowaliśmy obiad (i tu zgarnęłam bardzo dobry patent na dodawanie soku z cytryny do sałatki zamiast sosu) i zebraliśmy się do pokoi. Uświadomiono mi, że spanie mam tylko na tą noc, bo kolejnej są już inne osoby, a ja nie mogłam oprzeć się wrażeniu że to wszystko było spowodowane moim internetowym sprostowaniem, gdzie dopytywałam się czy na pewno dostanę osobne łóżko.
Później już wszystko stało się jasne, a ja bez zbędnej zwłoki zniknęłam z mieszkania, kiedy tylko zrobiło się jasno i miałam pewność, że moja kolejna hostka już wstała.
Sprawdza się zatem powiedzenie sprzed kilku lat, że we Włoszech po prostu nie śpi się na couch surfingu samotnie podróżującym dziewczęciem będąc. Te ogniste, męskie charaktery. Włoscy chłopcy.
Kolejną hostką była przemiła Barbara, Niemka mieszkająca w Rzymie od pół roku i planująca już kolejną przeprowadzkę, tym razem do Ameryki Południowej, ze swoją francuską współlokatorką.
Cały dzień minął mi na zwiedzaniu Rzymu, a w nim naprawdę można zmęczyć się zabytkami. Włochy pod tym względem są dla mnie naprawdę wyczerpujące, bo na każdym kroku jest coś o czym się słyszało, co jest niesamowitym okazem architektury i czego po prostu nie można przegapić. Do atmosfery wiecznego miasta dorzucała się starsza chyba od taboru KZK GOP komunikacja miejska (a to osiągnięcie) i informacja turystyczna, z którą można było świetnie bawić się w kotka i myszkę przy okazji ćwicząc swój niedorobiony włoski. A mapka i tak była płatna. Tak jak i wszystkie zabytki.
Polskie towarzystwo na pokładzie samolotu było chyba najgorszym na jakie udało mi się natknąć wracając. Ale i o Turkach w Niemczech (a także innych imigrantach) mówią, że Ci najgorsi i najbardziej radykalni zamieszkują na obczyźnie, bo w kraju nie było już dla nich miejsca.

A potem znów były urocze panie z dworcowych kas i przemili konduktorzy, którzy zwrócili się do mnie z prośbą „o popilnowanie rzeczy w przedziale, kiedy będą na peronie, bo w pociągu mamy cyganów”.
Dokąd teraz?
Najpiękniejszym zakończeniem wyprawy jakie mogłabym sobie wyobrazić było wskoczenie w Poznaniu w pociąg do Gdyni zamiast do Krakowa. W ramach usprawiedliwienia powiem, że bardzo się spieszyłyśmy, a pociągi stały naprzeciwko siebie na jednym peronie. Zatrzymaliśmy się dopiero 40 minut później w potwornym deszczu na opustoszałej stacji w Obornikach Wielkopolskich. Pociąg z powrotem jechał dopiero za kolejne półtorej godziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz