piątek, 1 maja 2015

Raz na wozie...


Bale
Tego dnia chcieliśmy nie tylko dojechać do Puli i ją zwiedzić, ale też wyjechać z niej i dotrzeć do Opatiji/Rijeki przed zmrokiem. Zamiast 35 kilometrów, które dotąd pokonywaliśmy w Chorwacji z trudem, mieliśmy ich przed sobą 125. A do tego zapowiedź nocy NieWiadomoGdzie, bo EVSi z Opatiji nie odpowiadali na wiadomości.
W domu Sanji dowiedzieliśmy się jeszcze jednej interesującej rzeczy na temat Bałkanów. Dla Esteve było zaskoczeniem nawet to, że w Polsce większość wersji kinowych filmów „dla dorosłych” ma napisy zamiast dubbingu. W przypadku hiszpańskiego nie tylko wszystko jest dubbingowane, ale i różnymi akcentami, zależnie od tego czy film jest skierowany na rynek hiszpański czy południowoamerykański (a i tak tam Argentyna może mieć inny dubbing niż Kolumbia). W Słowenii i Chorwacji natomiast napisy idą o krok dalej – wszystkie zagraniczne produkcje mają je nawet w telewizji!
Jedziemy przez Vodnjan
Sanja odprowadziła nas też i pokazała nam świetne miejsce, w którym w ciągu 5 – 10 minut mieliśmy znaleźć transport. Sądząc po naszych wcześniejszych doświadczeniach, kiedy stop szedł bardzo opornie, mocno w to wątpiliśmy... ale miała rację! Po 10 minutach zatrzymała się pewna starsza, austriacka para i zabrała nas do samego centrum Puli, gdzie mieszkali. O ile pan był Austriakiem, jego żona była wychowaną w Niemczech Chorwatką, bośniackiego pochodzenia. Oboje wykładali na uniwersytecie w Puli i wiedzieli wiele na temat całej okolicy. Tuż przy wyjeździe pokazali nam więc wzgórza i ruiny pierwszych siedlisk antycznych plemion iliryjskich, które mieszkały tam przed nadejściem Rzymian.
Świątynia Augusta i Romy, filary ratusza, mozaika i zamek w Puli
Im samym chyba bardzo spodobało się pełnienie funkcji przewodników, bo naszym kolejnym przystankiem było Bale, gdzie zatrzymaliśmy się na kawę. To maleńkie miasteczko, do którego pewnie nie trafia zbyt wielu turystów, gdzie głównym zabytkiem jest zamek należący dawniej do rodziny Bembo, która zaprosiła do siebie słynnego Casanovę. Jest tam też maleńki XV- wieczny kościółek.
Następny był Vodnjan, tuż przed Pulą, gdzie znajduje się ważna bazylika i centrum pielgrzymkowe, skrywające relikwie 250 świętych i cierń z korony Chrystusa schronione tam w 1818 roku przez Wenecjan, kiedy w ich okolicach szalała Rewolucja Francuska niszcząca wszystko co „święte” i zabobonne.
Łuk Sergiusza w Puli
Jadąc wzdłuż wybrzeża opowiadali nam natomiast o Brioni – wyspach znajdujących się 2 kilometry od brzegu półwyspu i tworzących park narodowy. Można je zwiedzać tylko (i niestety) z drogimi wycieczkami łódką. Przypuszczam, że przy odrobinie samozaparcia, w lecie można by też do nich dopłynąć. Tam, z dala od cywilizacji mają ponoć swoje rezydencje gwiazdy, a w przeszłości, rezydencję, prywatne zoo i inne tego typu atrakcje posiadał Tito. Skoro z całej Jugosławii na swoją rezydencję wybrał akurat Brioni, musi coś w nich być ;). Jakby alei gwiazd na Brioni było mało, w zwalczaniu malarii na wyspach przez ich osuszanie pomagał Robert Koch!
Amfiteatr w Puli stawiany na równi z El Dżem i Koloseum
W Puli wysadzono nas tuż pod amfiteatrem. Jest jednym z sześciu najlepiej zachowanych amfiteatrów rzymskich na świecie i razem z wieloma innymi rzymskimi zabytkami przyciąga latem do miasta rzesze turystów. Niektóre z nich, jak na przykład rzymską mozaikę ciężko jest znaleźć samodzielnie, musieliśmy więc dopytywać. Błądziliśmy po mieście w lekkim pośpiechu – wciąż mieliśmy ponad połowę trasy przed sobą, a dochodziła 14 albo 15. Ponieważ byliśmy strasznie głodni zrobiliśmy jednak przerwę na kanapki na skwerze obok amfiteatru. I kiedy tak ćwiczyliśmy równowagę wieży z chleba tostowego na stole z plecaków, pod amfiteatr zjechało się kilkadziesiąt ambulansów na sygnale. Ktoś mówił przez megafon, była prasa i telewizja, a po kilku minutach ludzie bili brawo. Jak nic wyglądało mi to na jakiegoś nieszczęśnika, którego odwiedziono od samobójczego skoku ze szczytu amfiteatru. Nie zgadzała się tylko liczba ambulansów, ale kto by się na tym skupiał. Kiedy - po lunchu - podeszliśmy jednak pod zabytek prawda okazała się mniej dramatyczna. Dowiedzieliśmy się, że w Chorwacji było tego dnia akurat jakieś święto służb ratowniczych, które wysłały do Puli swoje reprezentacje z całej Istrii i nie tylko. 
Pula
Pula jest na tyle mała, że kiedy zdecydowaliśmy się na jazdę dalej w 20 minut byliśmy na drodze wyjazdowej w kierunku lotniska i trasy wzdłuż wschodniego brzegu Istrii. Miejsce było jednak dość kiepskie i przez godzinę nikt się nie zatrzymał, myśleliśmy więc że jeśli zrobi się już bardzo późno pojedziemy autobusem. W takim duchu obejrzałam się za kolejnym mijającym nas samochodem, a tam od nie wiadomo jakiego czasu czekał na nas chłopak. Co prawda jechał na obiad do mamy mieszkającej w wiosce w centrum Istrii, ale chciał nam pomóc podwożąc nas choćby kilometr. Dojechaliśmy do wjazdu na autostradę w kierunku Rijeki... Miejsce było tak tragiczne, że nie mieliśmy nawet złudzeń, że jedynym samochodem który będzie mógł się tam zatrzymać będzie radiowóz z funkcjonariuszami chcącymi wlepić nam mandat za chodzenie po autostradzie. Nasz kierowca zlitował się nad nami i stwierdził, że w takim razie podwiezie nas kawałek dalej i skręci później. Gadało nam się zaskakująco dobrze. 
Droga do Opatiji z Audrey i polski konsulat w Opatiji, który potrafił dobrze się urządzić
Chłopak był rok wcześniej na Work&Travel w Orange County w Kalifornii i kiedy powiedziałam, że znam te okolice, a moja mama ma tam znajomych był w siódmym niebie. Mama i ryba mogły poczekać. Opowiadał nam o swoim wyjeździe, o tym, że najlepsi ludzie jakich tam spotkał byli z Iranu, polecaliśmy sobie książki. I tak dotarliśmy do Barbanu, gdzie miał już skręcać. Zadzwonił tylko do mamy że będzie później i już kierowaliśmy się na Labin. To kolejne zaskakujące miasto o którym dowiedzieliśmy się na stopie. Do połowy XX wieku było jednym z głównych ośrodków wydobycia węgla w Chorwacji, a w 1921 jeden ze strajków górniczych przerodził się w pierwsze na świecie powstanie antyfaszystowskie, które dało początek istniejącej miesiąc Republice Labinu.
Opatija i widok na Rijekę
Nasz kierowca pozostawił nas w górach. To naprawdę niesamowite jak szybko w Chorwacji może zmienić się krajobraz. Z portowego miasta w godzinę ląduje się w górach ze szczytami zakrytymi chmurami. Było pięknie... ale nic nie jechało. Byliśmy jednak tak szczęśliwi, że ostatecznie udało nam się złapać stopa, byliśmy już 45 kilometrów od Opatiji, a nasi kolejni hości nam odpowiedzieli, że wcale nam to nie przeszkadzało. Trzeci samochód który koło nas przejechał, zatrzymał się. To właśnie byli Ci dwaj dziwni chłopcy, którzy później w porcie w Rijece załatwiali jakieś podejrzane interesy. Ponieważ oferowali jednak transport do Opatiji, nie zastanawialiśmy się długo. Na kolanach trzymaliśmy nieco roztrzęsioną, czarną, sznaucerowatą Audrey i jej białą koleżankę przpominającą maltańczyka. Musieliśmy się trzymać mocno, bo jazda była szalona, a zakręty ostre, jak na chorwackim wybrzeżu. Chłopcy nie odezwali się do nas przez całą podróż ani słowem i dziękowaliśmy Bogu, że dotarliśmy na miejsce w całości.
Opatija
Nasza host do 21:00 miała być w Rijece na przestawieniu teatralnym, postało nam więc sporo czasu na zwiedzanie Opatiji, która była, podobnie do pobliskiego Lovranu, jednym z najbardziej luksusowych kurortów Austrowęgier. Całe miasteczko zabudowane jest luksusowymi willami i XIX-wiecznymi domami wczasowymi, obecnie służącymi głównie emerytowanym Niemcom. Ma też pięknie wybetonowane plaże, tym razem już piękne bardziej serio, bo sprawiają wrażenie basenów w ekskluzywnym hotelu – z mostkami i zatoczkami. W Opatiji z końca XIX wieku trzeba było być – był więc Franz Joseph, był Piłsudski i Billroth, którego nazwisko świtało mi z chirurgii.
Park Angiolina w Opatiji
W Opatiji zaopiekowała się nami Marta, której namiary zdobyliśmy od Larę z Poreca. Razem z Samuelem, EVSem z Hiszpanii pracuje w organizacji ekologicznej. Samuela jednak nie było, bo wybrał się na długi weekend do Sarajeva, a na jego miejsce przyjechała Ania, której twarz wyglądała bardzo znajomo. Dziewczyny poznały się dwa lata temu w Chorwacji gdzie w Zagrzebiu i Rijece robiły Erasmusa. W ciągu roku Marcie udało się opanować chorwacki tak, że w organizacji prowadzi nawet lekcje ekologii dla dzieci z podstawówki. Gadaliśmy przy piwie i już pogodziłam się z tym, że może po prostu Anię minęłam gdzieś na ulicy w Krakowie, kiedy okazało się że pracowała w Amnesty International, dokładnie wtedy kiedy w IFMSA organizowałam Maraton Pisania Listów na uczelni. Dla mnie to niesamowity zbieg okoliczności.
Rijeka
Dziewczyny poopowiadały nam trochę o Zagrzebiu, Rijece i Chorwacji, mówiąc między innymi, że w Chorwacji nie ma sensu kasować biletów. Jeśli będzie kontrola wystarczy po prostu zacząć mówić po angielsku. Kolejnego dnia wsiedliśmy więc z naszymi wielkimi plecakami w autobus do Rijeki i – proszę – kontrola. Już raz próbowałam rozpaczliwego wybiegania z autobusu, przy którym kontrolerzy okazali się we Francji sprytniejsi (natomiast przechytrzył ich polski dowód i polskie znaczki w związku z czym mandat został wysłany na bliżej nieokreśloną ulicę Hanki B, zamiast Hanny Ordonówny), tym razem – zwłaszcza z uzyskaną od dziewczyn informacją – zachowaliśmy stoicki spokój. W głowie układałam sobie tylko usprawiedliwienie które przedstawię panu, kiedy przyjdzie kolej na nas. Ale kolej nie przyszła. Kontroler spojrzał tylko z politowaniem na nasze plecaki świadczące dobitnie o tym, że my z zagranicy i poszedł dalej. Te emocje i serpentyny sprawiły że wysiedliśmy nieco wcześniej i dalej odkrywaliśmy miasto na piechotę.
Widok na Rijekę z zamku w Trsat
Rijeka, czyli Rzeka, jest przepięknie położona w wąwozie, ale niestety z uwagi na 1 maja była nieco wymarła. Przeszliśmy więc główną ulicą Korzo i obejrzeliśmy panoramę miasta z ponad 1,5 kilometrowego molo. Na przekąskę dziewczyny poleciły nam burka od Braci, którzy na szczęście byli otwarci. Jeszcze tylko zwiedzić zamek i byliśmy gotowi do łapania stopa do Zagrzebia. Po tak udanym poprzednim dniu, nie mogło być jednak zbyt prosto. Po pierwsze okazało się że zamek i sanktuarium górujące nad miastem znajdują się już w innym, mniejszym miasteczku – Trsat. Prowadziły do niego schody z chyba tysiącem stopni, a ponieważ planowaliśmy zejść stamtąd prosto do drogi prowadzącej do autostrady, wspięliśmy się na nie z całym ekwipunkiem. Na szczycie myśleliśmy że wyzioniemy ducha. Widoki jednak rekompensowały nasz trud, co nie zmienia faktu, że busem byłoby nieco łatwiej i wygodniej. Do tego okazało się że musimy wrócić tą samą drogą – chociaż zejście na drugą stronę wzgórza na mapie wydawało się wykonalne, w rzeczywistości takie nie było. W rezultacie koło 15 stanęliśmy przy podrzędnej drodze, która gdzieś dalej miała się krzyżować z autostradą na Zagrzeb. Oczywiście nikt się nie zatrzymywał, bo większość ludzi jechała do pobliskich domów. Na piechotę do autostrady też nie dało się dojść, bo musielibyśmy wpakować się w tunel samochodowy. Dla pocieszenia zaczęło padać. I padało coraz gorzej. Postanowiliśmy wrócić do miasta i albo znaleźć hostel, albo autobus który zabrałby nas do Zagrzebia...
Nasze widoki czekając na stopa i już siedząc w ciepłym i suchym autobusie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz