poniedziałek, 4 maja 2015

...raz pod wozem


Zagrzeb  
 Mieliśmy szczęście. Dotarliśmy do przystanku dokładnie pół godziny przed odjazdem ostatniego autobusu. Do Zagrzebia mieliśmy dotrzeć na 20:30, bez żadnych znajomych, planów ani mapy. Nikt na nas nie czekał. Doszłam do wniosku, że to w sumie smutne, po tym jak wszędzie kogoś „mieliśmy”. Jest to chyba kolejny plus przedsięwzięć typu couchsurfing. Na szczeście kiedy zagubieni staliśmy na dworcu, bardzo uprzejmi Chorwaci sami podchodzili do nas oferując pomoc i dając wskazówki. Oni też stwierdzili, że zwłaszcza w taki dzień jak 1 maja nie ma szans na kontrole w tramwajach i znów woziliśmy się – i to sporo – darmową komunikacją miejską. Próbowaliśmy znaleźć wolny hostel w centrum. W długi weekend, w jednej z największych stolic Bałkanów. 
Nie do końca chcieliśmy słuchać booking.com więc błądziliśmy i pytaliśmy. Mijały minuty i metry, godziny i kilometry, a wszystko na co trafialiśmy albo nie istniało, albo nie miało wolnych miejsc, albo miało je w 8 osobowej sypialni dzielonej z wycieczką gimnazjalistek. Całkiem zrezygnowani, koło 23:00 wybraliśmy się do hostelu 2 kilometry od centrum i tam dostaliśmy taką sypialnię... tylko dla nas! Chcieliśmy po raz kolejny wrócić do centrum w okolice placu Ban Jelacica na swobodne oglądanie miasta i nocnego życia, ale 3 godziny biegania po mieście z plecakami dały się we znaki. Jednak kiedy zwiedzaliśmy Zagrzeb kolejnego dnia, mieliśmy wrażenie jakbyśmy znali go już od bardzo dawna.
Plac katedralny i kościół św. Marka
Zaczęliśmy od tak dobrze nam znanego placu i powędrowaliśmy w górę do katedry. Znajduje się naprzeciw ogromnego 3 poziomowego targu Dolac powstałego w 1926 roku, kiedy władze miasta stwierdziły, że istnieje zapotrzebowanie na duży targ w centrum miasta i wyburzyły część dzielnicy pod jego budowę. Był to nasz ostatni dzień i skutecznie pozbyliśmy się poprzedniego dnia wszystkich kun... tymczasem piekarnia na targu, która przyprawiała nas o zawrót głowy (w Chorwacji można by chyba żyć przez rok codziennie jedząc inne pyszne ciastko, rogalika czy pasztecik) nie przyjmowała kart. Istna tortura... która zmusiła nas do ponownego wypłacenia pieniędzy. Po prostu nie dało się powstrzymać! 
Licitar (ze strony podanej obok)
Z ciastkami wiąże się też jeden z głównych symboli związanych z północą Chorwacji i Zagrzebiem - ciastko w kształcie serca z lusterkiem w środku. Na starym mieście opowiedziano nam historię o tym, że wzięło się od cukiernika, który zakochał się w pewnej dziewczynie dla której zrobił to własnie ciastko. Kiedy brała je do rąk, powiedział "spójrz kto jest w moim sercu", a ona zobaczyła siebie. Niestety teraz do żadnej podobnej historii nie mogę dotrzeć, okazuje się jednak, że wyrób licitarów to bardzo misterna, trwająca zgodnie z zasadami sztuki miesiąc, robota.
Cały czas podążaliśmy trasą po Górnym Mieście z darmowej broszury centrum informacji turystycznej, a ponieważ niczego wcześniej o Zagrzebiu nie wiedzieliśmy, co chwilę coś nas zaskakiwało. W ten sposób wpadliśmy na przykład na położoną przy przebiegającym pod jedną z kamienic zakręcie ulicy bramę Górnego Miasta (Kamenita Brama) z cudownym obrazem Matki Boskiej. Od pożaru Zagrzebia w XVIII wieku z którego obraz magicznie ocalał, uważa się że czyni cuda, których dowodami są dzisiątki dziękczynnych tabliczek. Dalej natknęliśmy się na kościół świętego Marka z przepięknym dachem. W Słowenii i Chorwacji nieco zmyliło mnie na początku to że „kościół” to „crkva” i myślałam że wobec tego wszyscy są może prawosławni, chociaż krzyże jakoś się nie zgadzały...
Targ Dolac, Kamenita Brama, katedra i oryginalne, nagradzane Museum of Broken Relationship
Była przepiękna pogoda i podążał za nami zespół muzyków grający coś, co bardzo przypominało mi Austrię albo Bawarię. Przechadzkę po Górny Mieście skończyliśmy przy kolejce, któa pozwoliła nam zrozumieć skąd wziął się podział na Górne i Dolne Miasto. Spacer po Dolnym był nieco dłuższy, za to prowadził przez wiele miłych parków, w tym ładny, darmowy ogród botaniczny. Przy nim stwierdziliśmy, że chyba czas już wrócić po plecaki. Jeszcze tylko 15 minut tramwajem do hostelu i 40 z niego do autostrady i mogliśmy jechać do Lublany. Ale... nie tak łatwo.
Kiedy próbowaliśmy zmienić tramwaje na placu Jelacica, tramwaj nie przyjechał. Okazało się że ruch w centrum został całkowicie wstrzymany z uwagi na przejazd tysiąca i jednego motocyklisty w uroczystym, 20-minutowym pokazie. Zastanawiało nas tylko skąd tyle ścigaczy i harley-davidsonów w stolicy kraju liczącego w całości 4,3 miliona mieszkańców. Kiedy wreszcie przejechali mogliśmy kontynuować. W międzyczasie, w tym okropnym hałasie, na placu cały czas śpiewali członkowie Hare Krishna, nie przerwali nawet na chwilę. Teraz wikipedia poinformowała mnie, że swoją Maha Mantrę muszą zaintonować 1728 razy każdego dnia. Lepiej więc pewnie zrobić to w grupie i nie przerywać, żeby mieć za sobą. 
Plac Jelacica i przejazd motocyklistów po nim do rytmu nie przerywających nawet na sekundę hare Krisha
Hitchwiki wyposażyła nas w wiedzę, ale też przestraszyła zapowiadając że w pierwszym miejscu z którego już można łapać stopa zdarzyło się ludziom łapać go 2, a nawet 4 godziny. W związku z tym co pół godziny albo nawet i szybciej przesuwaliśmy się dalej w stronę rzekomych stacji benzynowych z których jakiegoś szczęśliwca ktoś zabrał po 15 minutach... droga coraz bardziej zmieniała się w prawdziwą autostradę. Przekonywałam Esteve żebyśmy szli dalej. I dalej. Przeszliśmy spokojnie z 2 kilometry, minęliśmy dwa hipermarkety, budowę, rzekę. Moje stopy bolały jak nigdy, a nad głowami zbierały nam się ciemne chmury. Stwierdziliśmy, że operacja nie ma sensu i po 3 godzinach wróciliśmy tym samym tramwajem, na ten sam dworzec autobusowy na który trafiliśmy niespełna 24 godziny wcześniej. Tym razem jednak ktoś czekał na nas w Lublanie.
Nie tylko "crkva" można po chorwacku mylnie odbierać...
Danila przenocowała nas na łóżku współlokatorki w akademiku wcześniej próbując zdecydować przez pół godziny co też nam upichcić skoro byliśmy głodni. Tak to już jest kiedy spotka się 3 niezdecydowanych ludzi, a najbardziej niepewnym jest gospodarz. Danila była jednak bardzo sympatyczną osobą i w zasadzie kto wie czy nie spędziliśmy z nią najwięcej czasu, bo tak starała się nami zaopiekować. Zabrała nas na spacer po mieście, dość opustoszałym poza starym miastem. Lublana jest maleńką stolicą i myślę, że przy odrobinie samozaparcia można by wszędzie przemieszczać się w niej na piechotę. Przepływa przez nią malowniczo rzeka, a z góry spogląda zamek. I jeszcze jedno. Metelkova. Centrum imprez, życia towarzyskiego i manifest wolności w zajętych samowolnie dawnych koszarach i więzieniu. Opowiedziały nam już o niej dziewczyny z Opatiji, pokazując film. Możecie przyjść z własnym piwem, tanie piwo kupić, pójść na imprezę do klubu, obejrzeć sztukę w galerii i przespać się w hostelu stworzonym z więziennych celi.
Ogród botaniczny w Zagrzebiu i Teatr Narodowy
Razem z Danilą trafiliśmy też na maraton „Wings for Life World Run”. „Wings for Life” jest w zasadzie fundacją prowadzącą badania nad uszkodzeniami kręgosłupa. Maraton odbywał się równocześnie w kilkudziesięciu miastach na świecie, w tym w polskim Poznaniu. W związku z tym, że wyruszano o dokładnie tej samej porze w niektórych miastach maraton odbywał się w środku nocy!
Kiedy zostaliśmy sami wspięliśmy się na zamek i przede wszystkim zaczęliśmy szukać sobie noclegu na kolejną noc, kiedy współlokatorka Danili, razem z resztą „napływowych” z całej Słowenii, wracała w niedzielny wieczór do stolicy, która ich karmi i uczy chociaż jej nie lubią.
Metelkova
W dzielnicy szpitali trafiliśmy na jedyny hostel oferujący na booking.com dwójkę w zawrotnej cenie 15 euro od osoby (podczas gdy nawet we Francji dało się znaleźć podobne lokum za 10 euro). Kiedy dotarliśmy do nieco odrapanego budynku tuż obok ulicy Mocznikowej okazało się że cena wynosi 20 euro, a nasze apartamenty są kolejnym miejscem, które booking.com robi w konia. Na szczęście rozsądna pani dała za wygraną i zeszła nam do ceny z bookingu, a my nie posiadaliśmy się z radości jaką daje parze pokój tylko, tylko dla siebie. Bez obawy że zaraz do 8-osobowego pokoju dołączy grupa gimnazjalistek. Albo że naprawdę przemiły host będzie w środku nocy po omacku zmierzał do toalety w okolicach twojej złożonej na materacu głowy. Weseli pobiegliśmy odebrać nasze plecaki od Danili mijając po drodze tory kolejowe i bar o fascynującej nazwie „Orto” położony wraz z podłym night clubem koło naszego gniazdka. Na zakończenie udanego dnia wypiliśmy piwo na Metelkovej, a naszymi sąsiadami była ogromna grupa Polaków.
Korzystając ze spokoju naszego lokum i biorąc pod uwagę, że kolejnego dnia mieliśmy się rozstać zaczęliśmy szukać połączeń do Triestu i Polski. O ile do Triestu poszło całkiem szybko, o tyle w miarę dostawania negatywnych odpowiedzi od kolejnych osób z blablacar, które teoretycznie miały wolne miejsca, stopniowo pogrążałam się w rozpaczy. Po naszej złej passie trwającej od trzech dni moim ostatnim życzeniem było wracanie stopem, zdobyłam więc informacje na temat każdego możliwego środka transportu z Lublany do Polski. 
Zamek w Lublanie, park Tivoli i start "Wings for Life"
Był więc pociąg z 2 przesiadkami w Austrii o 16:00 za jedyne 135 euro. Był też Sindbad za 60 euro, jednak dopiero o 23:00 przez co straciłabym kolejny dzień zajęć na co już nie do końca mogłam sobie pozwolić. Blablacar dla porównania przeciętnie wahał się w granicach 80-120 zł. Stwierdziłam, że nie ma sensu czekać, zbiorę się w sobie na to przygodowe zakończenie i dotrę na zajęcia. O 10:00 w poniedziałek, pożegnałam się z Esteve i ruszyłam w stronę obwodnicy. Po 45 minutach czekania i jednej ofercie stopa do przepięknej doliny Logarskiej (która jednak nie byłaby dla mnie dobrym rozwiązaniem) zjawił się koleś jadący do Trojane. Mówił jedynie po słoweńsku więc rozmowa szła nam ciężko. W dodatku cała podłoga pasażera wyłożona była butelkami wódki, a w miarę zbliżania się do jego zjazdu w okolicach Trojane dystans który pan był skłonny pokonać cały czas się wydłużał (aż do momentu kiedy był gotowy jechać do Mariboru). Nie podobało mi się to wszystko, powiedziałam więc żeby się nie kłopotał i zjechał na najbliższą stację benzynową, gdzie już sobie poradzę szukając kogoś jadącego jeszcze dalej niż Maribor. Zabrałam plecak i zapytałam pierwszy samochód o podwózkę, byle dalej. 
Smoczy i potrójny most na rzeką Ljubljanicą
Od tego momentu już nikt nie budził moich podejrzeń, a kolejny człowiek który mnie zabrał - ex-kierowca TIRa - był tak kochany, że jeździł ze mną po wszystkich stacjach i zajazdach dla TIRów szukając czegoś jadącego w kierunku Polski lub Słowacji. Mówiliśmy po polsko-słoweńsko-angielsku, a na pożegnanie zostałam obdarowana gazem łzawiącym, bo na tym świecie nigdy nic nie wiadomo, a jestem przecież piękną, młodą kobietą (co zostało jednoznacznie stwierdzone w odpowiedzi na moje pochwały piękna i uroku Słowenii w rozbrajającym komplemencie: „Slovenia is small but beautiful, Iza is big... but beautiful too”).
I kolejny most w Lublanie - Rzeźnika, ozdobiony rzeźbami giczy i podrobów, który Słoweńcy i turyści zamienili w most zakochanych. 
Na stacji na której mnie zostawił stało już 4 autostopowiczów. Okazało się że jeden był Rumunem, a reszta, jak zwykle, Polakami ;). Był to czas powrotu z dorocznych majowych wyścigów autostopowych, jedni – z Politechniki Śląskiej – wracali z Bośni, a Łukasz - z którym połączyłam siły - wracał z wyścigu SGH do Grado we Włoszech. Podeszliśmy do Austriaka stojącego na stacji i chwilę później jechaliśmy do Wiener Neustadt położonego 50 kilometrów przed Wiedniem. Okazało się że nasz kierowca jest aktorem-amatorem i wracał przygotować się do sztuki o królu Arturze. Wysadził nas koło 15:00 na stacji z której nie było ucieczki. Znaleźliśmy na niej parę z tego samego wyścigu w którym jechał Łukasz. Żaden z samochodów osobowych nie jechał dalej niż do Wiednia, a najbliższą ciężarówkę odjeżdżającą o 20:00 do Polski zarezerwowała już owa para, która była pierwsza. Kolejny był już tylko pan jadący do Sosnowca o 5 nad ranem. Tak czarno nie spoglądaliśmy w przyszłość i między 18, a 19 zabraliśmy się do Wiednia. Miejsce w którym wysiedliśmy było równie złe, miało jednak McDonalds'a, a kawałek dalej pole pełne zajęcy i saren. Byłoby pięknie gdyby wielkimi krokami nie zbliżała się noc i nie zaczęło porządnie lać. Przed nami był więc wachlarz możliwości:
Kościół Franciszkanów za potrójnym mostem
 1. Próbować stopa dalej - na to nie starczyło nam już siły woli. 2. Wracać do centrum Wiednia i czekać na blablacar lub Polskiego Busa do rana na dworcu... albo (3.) spędzić tą krótką noc u znajomych naszych znajomych. Zaczęliśmy więc dzwonić. Kiedy zapytałam siostrę o numer do Dominiki, najlepszej kumpeli Wery, nie minęły 2 minuty, kiedy zadzwoniła do mnie mama mówiąc że zwariowałam chcąc się po nocy wbijać do ludzi niezapowiedziana i mam wsiadać w pociąg o 23:00. Koniec brykania koziołku, mama każe wracać z podwórka. Ale dobrze mieć taką mamę :). 
Nie bez oporu (bo wiedząc że słono zapłacimy, a Łukasz był bez grosza, musiałam więc zaufać komuś poznanemu 5 godzin wcześniej i za niego zapłacić) udaliśmy się na dworzec kolejowy Meidling z którego według PKP miał odjeżdżać nasz pociag. I nawet tam dostaliśmy sprzeczne informacje. Moja informacja mówiła że zapłacimy 75 euro od osoby, koleżanka Łukasza, że 35, a pani z informacji że 96. Ta opcja była ciężka do przełknięcia już nawet nie tylko dla mnie, ale i mojej karty bankomatowej z limitem. Ludzie z blablacaru nie odpisywali, zajęcia kolejnego dnia czekały... Postanowiliśmy spróbować sił mojej karty. Okazało się że bilety były jednak po 65 euro, a wcześniej pani się pomyliła i wołała za nami, ale już byliśmy za daleko. Zadowoleni z obrotu sprawy, z biletami bez miejscówek (które jednak pozwoliły nam się rozciągnąć na kanapach w pustym przedziale i naprawdę spać!) spróbowaliśmy lokalnego specjału - Kebaba z mozarellą! Nie czułam mozarelli, ale kiedy o 5:00 dojechałam do Sosnowca byłam na tyle wypoczęta i pełna energii ze szczęścia, że jestem w domu, że  przepakowałam się tylko i o 6:30 jechałam już do Krakowa.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz