środa, 19 sierpnia 2015

Pokhara

tradycyjny strój nepalski
Czterodniowy wypad za miasto przyniósł nam sporo przeżyć. Zaczęło się już w Katmandu. Istnieją dwie drogi żeby dostać się do Pokhary z Katmandu – busem turystycznym spod ambasady USA przy Thamelu (po prostu wyższy standard, 600 rupii w górę), wyjeżdżającym o zabójczej 5 i 7 rano lub o dowolnej porze busem lokalnym z „dworca” w Gongabu o równie dowolnym standardzie (nasz kosztował 400 rupii). Na odjazd czekaliśmy pół godziny, a i tak było już późno. O 17 ruszyliśmy, ale tylko po to, żeby pokręcić się po okolicy i ustawić się na kolejnym przystanku. Ostatecznie wyjechaliśmy po 1,5 godzinie od momentu kiedy podeszliśmy do autobusu, w momencie kiedy cały autobus był pełny, a nawet jedna osoba siedziała na kuble, którego przeznaczenia wcześniej nie rozumieliśmy (i który w trakcie podróży zyskał kolejne przeznaczenie w rękach innego pasażera). W trasie nasz mikrobus nadrobił wszelkie straty jadąc jak szalony i mimo opowieści o 6-7 godzinach które trzeba przeznaczyć na tą trasę (niezależnie od wszystkiego przerwa na jedzenie zawsze, ale to zawsze obowiązkowa!) byliśmy na miejscu o 22.
w drodze do Pokhary
Na miejscu według naszych kierowców. W Pokharze mieliśmy spać u Shankara, koordynatora mojej wymiany, który zapomniał powiedzieć nam że mieszka na wsi 10 kilometrów od Pokhary. Nie wiedząc o tym, beztrosko poprosiliśmy o zostawienie nas w Lekhanath Chowk i znaleźliśmy się w bardzo, bardzo ciemnej nocy. Nie było ani jednej latarni, tylko droga, przystanek, parę osób o których nie mielibyśmy pojęcia gdyby nie latarka (latarka w Nepalu jest rzeczą absolutnie niezbędną :p!) i my. Daliśmy znak Shankarowi, który miał po nas wyjść. I wyszedł. Tylko nas nie było tam gdzie powinniśmy być. Lekko zrozpaczeni i absolutnie sami jak palec (wszyscy Ci ludzie gdzieś poznikali) zatrzymaliśmy jakiegoś motocyklistę żeby zapytać gdzie też do jasnej cholery jesteśmy. Okazało się że do Shankara mieliśmy 4 km i jeden punkt kontroli policyjnej. Iść? Czekać na jakiś zabłąkany autobus? Nie było wyjścia, musieliśmy pojechać taksą, za którą na początku zaproponowano nam 500 rupii (tradycyjnym nepalsko-indyjskim sposobem najpierw wyciągając samochód – towar – z garażu, przygotowując się do jazdy i na końcu informując o cenie nie wiedząc czy klient jest w ogóle zainteresowany), ale uratował nas inny taksówkarz który nagle wyłonił się z ciemności i zaproponował rupii 300.

widok z tarasu Państwa Lamichhane
Spotkaliśmy Shankara i jego tatę po czym szliśmy 20 minut w ciemnościach... okazało się, że jego dom rodziny zamiast ogródka ma pole ryżowe! Wyglądało to (rano) niesamowicie- jak zielone morze z groblą po której szło się do domu. Rodzice Shankara byli przemili i bardzo gościnni, jego tata nosił tradycyjną nepalską czapkę, mama sari i... przygotowali dla nas osobne pokoje :). Było więc bardzo grzecznie (kolejnego dnia mama się jeszcze upewniła że nie jesteśmy małżeństwem i przez cały czas zwracała się do Esteve „Babu” jak woła się tutaj małych chłopców, tu mały słowniczek nepalskiego). Dzięki spaniu osobno i braku internetu poszliśmy spać o 21:30 i wstaliśmy skoro świt.

jezioro Phewa
nasza "Have a nice day" łódeczka
Kolejnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie Pokhary podzielonej między miasto i przeznaczony dla turystów rejon Lakeside nad jeziorem Phewa, nieco na uboczu, pełen hoteli... i tyle. Tam też nas pokierował Shankar. Pokhara jest miejscem startowym dla wybierających się na trekking w Annapurna Conservation Area, sama w sobie oferuje tylko parę atrakcji. Jedną z nich jest przejażdżka łódką, na którą się wybraliśmy samodzielnie wiosłując do wysepki na której znajduje się świątynia i z powrotem. Próbując znaleźć drogę do World Peace Stupa - w Nepalu jest bardzo, bardzo dużo obiektów „(world) peace”- odkryliśmy, że istnieje w Nepalu oficjalna informacja turystyczna, która na dodatek rozdaje darmowe mapy! Było to bardzo miłe zaskoczenie, tak jak najtańsze chow mein naszego życia kilka kroków dalej, które zlokalizowane pośród innych, drogich i turystycznych restauracji kosztowało 30 rupii! Być może powinniśmy nieco bardziej urozmaicić sobie naszą lunch dietę w Nepalu, zamiast jeść momo i chow mein na zmianę, ale i tak jest to bardziej pożywne niż ciągłe spożywanie zupek chińskich, które podpatrzyliśmy u naszych towarzyszek podróży z następnych dni. Ach ten dziading.

Droga do World Peace Pagoda/Stupa
raj - przez śmieci - utracony



Dalsza droga

Teraz już z mapą dalej szukaliśmy trasy do Stupy, ale na nic prowizoryczna mapa przy maleńkich uliczkach i lesie. Pytaliśmy więc o drogę mijanych ludzi. Kiedy byliśmy przy schodach na 99% prowadzących do Stupy właściciel sklepu z przekąskami przy szlaku powiedział nam że nie tędy droga i pokierował w inną stronę. Ta trasa w zasadzie też była dobra, tylko znacznie bardziej okrężna i w międzyczasie znalazł się na niej chłopak który zaczął nam podpowiadać że mamy wejść w las, co też zrobiliśmy. Chłopak co pewien czas pokazywał się zza krzaków i krzyczał że to nie tu, po czym ostatecznie obwieścił że jest niebezpiecznie i za pewną sumę pieniędzy doprowadzi nas do głównego szlaku. Zastanawialiśmy się czy był freelancerem czy to może praca zespołowa z panem ze sklepiku. 
Stupa, piękni chłopcy i widoki


Podziękowaliśmy i hardo szliśmy dalej chociaż było stromo, straszno (głośno od cykad- po prawej), a w nogi wessały mi się łącznie trzy pijawki (tutejsze są leśne i malutkie, ale wciąż obrzydliwe). Jednym słowem po raz kolejny mogliśmy się poczuć jak Indiana Jones (przedzierając się przez las do miejsca do którego można dostać się  - prawie - autobusem). Peace Stupa oferuje odpoczynek, piękne widoki na jezioro, Pokharę i kto wie, przy dobrej pogodzie może nawet widać Himalaje. Było już dosyć późno, a obiecaliśmy że będziemy w domu przed 19, bo po zmierzchu ciężko złapać autobus do Lekhanath Chowk. Zajrzeliśmy więc szybko do Devi’s falls, wodospadu, który tworzy rzeka tuż przed zniknięciem na kilka kilometrów pod ziemią. Swoją nazwę zawdzięcza ponoć pechowemu Szwajcarowi Davidowi, który wpadł do środka ciągnąc za sobą swoją dziewczynę.
Devi's falls
Kiedy beztrosko oglądaliśmy wodospad zadzwonił Shankar że na drodze do Lekhanath jest blokada zaczynająca się 3 km od wioski i zaproponował że może prześpimy się w hotelu w Lakeside. Woleliśmy przemaszerować 3 kilometry mimo że się ściemniało, popędziliśmy więc na autobus. Ostatecznie okazało się, że blokada była od 9 do 18:00, więc na szczęście nie musieliśmy więcej tego dnia chodzić . Nie obyło się jednak bez adrenaliny, bo mniej więcej w połowie drogi w autobusie zaczęło się kotłować, kobiety zaczęły krzyczeć, a my nie wiedzieliśmy co się dzieje. Myślałam że coś się pali, poważnie brałam więc pod uwagę wyskakiwanie przez okno koło którego siedziałam (zwłaszcza że już dwa razy na naszych oczach z hukiem eksplodowały na tutejszych drogach opony), ale to tylko jakiś facet bił się z kontrolerem. Facet wyleciał za drzwi, a my spokojnie jechaliśmy dalej.
U rodziców Shankara zorientowałam się, że w Nepalu chyba zawsze pierwsi jedzą goście – tak było i u nich i w sumie jest w naszej rodzinie z Katmandu. Tego wieczoru siedzieliśmy też z rodzicami na balkonie próbując się dogadać, słuchając żab i cykad i ostatecznie oglądając ludowe występy w telewizji (Shankar musiał pojechać do prowincjonalnego szpitala do którego został przydzielony na dwa lata obowiązkowej „służby” w oddalonych regionach kraju).


Procesja buddyjska, już w drodze do Chitwan
Kolejnego dnia planowaliśmy podziwianie Annapurny i innych szczytów z Sarangkotu, ale przeszkodził nam monsun. Stwierdziliśmy, że nawet jeśli przestanie padać to i tak niewiele będzie widać. W związku z tym wsiedliśmy do autobusu jadącego doChitwan, w którym spotkaliśmy dwie Hiszpanki. O tyle nietypowe, że podróżują tak samo jak my będąc głuchonieme. I co ciekawe, robią wszystko bardziej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz