środa, 29 kwietnia 2015

Zachodnia część Istrii

Mozaika pomnika w Plovaniji 
Kolejnego dnia pokonaliśmy piechotą dwa miasteczka (Portoroz i Luciję), aż dotarliśmy do stacji benzynowej, która dawała nam szansę na pierwszego stopa razem. Skończyło się na zagadnięciu pewnej pary na rejestracjach z Puli. Okazało się jednak, że jechali tylko do Buje – cała chorwacka Istria zaczyna się na PU (co nieco utrudniło nam zgadywanie na kogo się rzucać, a na kogo nie przez kolejne trzy dni).
Przed granicą para, która była bardzo miła, poprosiła nas o dowody albo paszporty. Przez moment myślałam że chcą nas spisać, ale okazało się, że to tylko dlatego, że w Chorwacji wciąż jeszcze jest kontrola na granicy ;). Byliśmy w Chorwacji!
saliny w okolicy Portoroz, Porec, i urocza kawiarenka, która nas przechowała 
Tak jak w Słowenii (choć tam myślałam że wynika to z bezpośredniej bliskości Włoch) wszystkie nazwy w obrębie Istrii są podwójne – po chorwacku i włosku, z uwagi na największą, sięgającą 20% ludności mniejszość. Do włoskiej szkoły chodziła nawet córka jednych z naszych kierowców.
Podróżując po Chorwacji dowiedzieliśmy się też, że składa się z 4 historycznych regionów, nieco różniących się między sobą. Są to Istria, Dalmacja, Slawonia (najbardziej dotknięta wojną - tam znajduje się Vukovar, który jest symbolem konfliktu między Serbią, a Chorwacją) i właściwa, centralna Chorwacja z Zagrzebiem.
Istria jest nieco odrębnym światem, jedną z najlepiej rozwiniętych części Chorwacji, w której można odnaleźć sporo włoskich wpływów... ma też genialne wynalazki jak bezpłatny internet we wszystkich małych miasteczkach, gdzie po połączeniu jest się od razu przekierowanym na stronę o atrakcjach, które można znaleźć w okolicy :). A jest co oglądać - w ciągu dwóch dni kręciliśmy się w promieniu 50 kilometrów od Puli i cały czas znajdowaliśmy coś ciekawego. W zasadzie dało by się przemieszczać po Istrii robiąc 20 kilometrów codziennie i cały czas trafiając na coś godnego uwagi.
Rovinj
Nasz pierwszy autostop skończył się jednak we wsi Plovanija (w której poza pomnikiem i hotelem jest niewiele), przy podrzędnej drodze na Umag, za zjazdem na autostradę. Lokalizacja nie rokowała dobrze przede wszystkim dlatego, że nic nie jechało. Wróciliśmy się więc do wjazdu na autostradę, co nie do końca podobało się Esteve, bo jak tu zatrzymać się na wjeździe na autostradę. W dodatku zaczęło padać. Na szczęście udało się i sprawdziło, że jeśli ktoś chce się zatrzymać, to zatrzyma się, no matter what. Wyjątkiem są dla mnie ronda na których w sumie jest miejsce i Esteve chciał tam łapać stopa kolejnego dnia, ale dla mnie to (do czasu aż ktoś się kiedyś zatrzyma) miejsce bez szans. Po prostu.
Rovinj
Dziewczyny które nas wzięły były nauczycielkami nauczania początkowego, korzystającymi z długiego weekendu w Słowenii. Jechały do Puli, gdzie spotkaliśmy je 2 dni później. Machały do nas jak szalone siedząc w knajpie na jakimś placyku, kiedy weszliśmy na niego całkowicie zagubieni. Zauważyłam je, ale myślałam że machają do kogoś innego, znajomych przecież w Puli nie mieliśmy. Rozpoznał je dopiero Esteve. Później, w Rijece przydarzyła nam się podobna historia, ale do chłopaków nie podeszliśmy, bo szczerze mówiąc już w samochodzie mieliśmy wrażenie, że zajmują się jakimiś niejasnymi interesami.
uliczki Rovinj
Wysadzono nas na bramkach. Do Porecu jedyne 11 kilometrów, byliśmy zmęczeni deszczem i głodni. Próbowaliśmy przez chwilę łapać stopa, ale ponieważ nie było na niego nadziei, nie jechał żaden autobus, a na dodatek nie mieliśmy kun, zaczęliśmy iść. Kusiły nas zapachy obiadu z wyimaginowanego zajazdu, którego co prawda nie mieliśmy w zasięgu wzroku, ale był na reklamie. Przeszliśmy 2 kilometry i uśmiechnęło się do nas szczęście. Na którymś przystanku z kolei zatrzymał się pan który zabrał nas na przedmieścia Porecu (który na szczęście jest mały). 
Z Larą u której mieliśmy spać tej nocy mieliśmy spotkać się dopiero o 18, mieliśmy więc masę czasu na poznawianie miasta. Dostaliśmy do niej kontakt od niesamowicie energicznej, miłej, ale i sprawiającej wrażenie nieco chaotycznej dziewczyny z Couch Surfingu, która mieszka w sąsiedniej miejscowości, a Larę poznała szukając kogoś do tandemu językowego. Znów do ostatniej chwili nie wiedzieliśmy jak, gdzie i co, ale Lara bardzo ucieszyła się, że wreszcie będzie miała jakieś towarzystwo, w dodatku mówiące po hiszpańsku. Jest wolontariuszem europejskim (EVS) z Leon w Hiszpanii i pracuje w ośrodku dla seniorów razem z 18-latką z Austrii, która pochodząc z Graz wraca do domu na dłuższe weekendy. Dzięki niej dowiedzieliśmy się sporo o EVSie ogólnie i w Chorwacji, a co równie ważne, dostaliśmy kontakty do kolejnych wolontariuszy mieszkających w Opatiji koło Rijeki :).

Porec nieco nas rozczarował. Pomimo bazyliki znajdującej się na liście UNESCO jest mniej czarujący niż na przykład Piran, Rovinj czy nawet oddalony o 8 kilometrów Vrsar do których dotarliśmy kolejnego dnia. Na jego niekorzyść działało też pewnie to, że było zimno i deszczowo, czekaliśmy więc tylko w małej, inspirowanej Francją kawiarence aż zjawi się Lara. Kiedy zapytała co chcemy robić, z przyjemnością zostaliśmy w domu oglądając jej zdjęcia ze spotkania wolontariuszy w Osijeku i gotując prawdziwą, puszną tortilla de patatas. Muszę podkreślić, że jestem z siebie bardzo dumna, bo cała rozmowa toczyła się po hiszpańsku, więc może odzywałam się mniej, ale sporo rozumiałam :).
Vrsar
Kolejnego dnia wyszliśmy z domu wcześnie, razem z Lara która szła do pracy, chociaż do Rovinj mieliśmy tylko 35 kilometrów. Stwierdziliśmy że pojedziemy mniejszą drogą biegnącą wzdłuż brzegu i okrążającą Limski Zaljev – przepiękny przykład wybrzeża riasowego, który niestety obejrzeliśmy tylko z okien samochodu. 
Do Vsaru dotarliśmy trochę z chłopakiem, który podwiózł nas kilometr (ale dobre i to), trochę na piechotę, a trochę z kolejnymi nauczycielkami przedszkolnymi, tym razem starszymi i bardzo oryginalnymi. Pani pochodziła z Dubrovnika, gdzie jednak ludzie – jak to na południu – są wylewni, ale ostatecznie nie dotrzymują umów. W przeciwieństwie do Istrii na północy – mówiła – gdzie ludzie są zimniejsi lecz rzetelni, a przyjaźnie na zawsze. Dlatego przeprowadziła się właśnie gdzieś między Porec, a Vrsar. Uczestniczyła też w couchsurfingu i była dość rasta.
Miasteczko okazało się - jak zawsze - malutkie, ale ładne, można było z niego zobaczyć wysepki, a wśród nich kilka hoteli, które ciągnęły się – mniej lub bardziej luksusowe – wzdłuż całego wybrzeża.
Port w Rovinj
Próbując wydostać się z Vrsaru minęliśmy półnagiego faceta z taczką, który nie chciał nas puścić, kiedy tylko Esteve wspomniał coś o Peru. Twierdził że jest z Kolumbii, narkotyki w ich obu krajach to taki wielki problem, a USA to zło. Wszystko w rozbrajającej mieszance hiszpańskiego, angielskiego i chorwackiego.
Sporo tego dnia maszerowaliśmy wzdłuż szosy, a kiedy w końcu stanęliśmy na jakimś odludziu, gdzie ktoś rozstawił stoisko z grappą i przetworami, zaczęłam się zastanawiać jakie rejestracje widzieliśmy. Sporo było Polaków, Słoweńców, oczywiście Chorwatów. Byli też Szwajcarzy, Austriacy, Niemcy. Z okolicy – myślałam – nie ma tylko Węgrów. Kolejny samochód który nas zabrał był z Węgier :) Esteve - chociaż nie rozumieliśmy ani słowa z rozmowy między nimi - był oczarowany, bo wyglądało to jak wypad na ryby sześciu kumpli, którzy gadali i śmiali się do rozpuku.
odludzie
Do Rovinj, a w zasadzie domu naszej kolejnej host (bo wymagało to dodatkowego wdrapania się na wzgórze z poziomu portu), dotarliśmy pół godziny przed jej wyjściem do pracy, w której została do 23. Niewiele więc pogadaliśmy z Sanją, podobnie jak z jej mamą i bratem, którzy byli dla nas przemili, ale mówili tylko po chorwacku. Mama była przekochana i mimo że nie mogliśmy się dogadać inaczej niż z dużą ilością migów, nakarmiła nas i cieszyła się z każdego „Hvala”, „Dobro jutro” i „Dobar dan” (bo u nich, jak w angielskim, inaczej mówi się przed i po 12). Mieszkali w bardzo skromnym domu, jednym z najskromniejszych, w których zdarzyło mi się dotychczas być. Mimo to byli gotowi dać nam obiad, najlepszy pokój i powitać nieznajomych jakbyśmy się od dawna znali. Sanja sama w sobie była bardzo ciekawą osobą i żałuję, że nie mogliśmy spędzić z nią więcej czasu. Była pełna pozytywnej energii, prostoty i tryskała optymizmem. Mniej więcej kilka tygodni lub miesięcy przed naszym przyjazdem rzuciła studia (jedne z języków, a drugie z leśnictwa), zaczęła pracować w dobrej knajpie i zbierać na lot do Stanów, gdzie przez następne 7 miesięcy będzie kelnerką na wycieczkowcu krążącym po Karaibach. Stwierdziła, być może słusznie, że to nie studia, a praktyka nauczy ją więcej zarówno w temacie języków, jak i przyrody.
o zmierzchu
Po lunchu – z uwagi na to że złożono nam taką propozycję i po raz pierwszy nie musieliśmy na nikogo czekać do wieczora, ani wyjść z domu bo ktoś szedł do pracy – padliśmy jak muchy zmęczeni tym przedpołudniowym stopem i wspinaniem. Kiedy obudziliśmy się było wciąż jasno i szybko zebraliśmy się oglądać Rovinj. Jego nie pozwalam Wam ominąć :). Sanja twierdzi, że jest maleńkie, ale według mnie jest tam całkiem sporo do zobaczenia. Teraz kiedy czytam o nim, jest bardziej zrozumiałe dlaczego stare miasto jest tak okrągłe – do XVIII wieku było wyspą, którą później połączono z lądem groblą.
Próbowaliśmy poczekać na Sanję w mieście i nawet kręciliśmy się koło jej knajpy, okazała się jednak zbyt luksusowa żeby czekać w niej przy kawie, zebraliśmy się więc i wróciliśmy do domu.
Rovinj lotnicze (zdjęcie stąd)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz