piątek, 17 lipca 2015

No i jesteśmy... w Indiach!


Jak zwykle zapowiadało się pięknie. W  środę o 14:00 wylatywaliśmy z Warszawy, a o północy czasu polskiego już mieliśmy być w Bombaju. I byliśmy, ale nasze bagaże nie. Na taśmie jeździło sporo niczyich walizek i plecaków, a przed nami była spora kolejka podobnych do nas nieszczęśliwców, mogliśmy więc mieć pewność że bagaże nie będą samotne. Przy zgłaszaniu zguby pojawił się pierwszy problem – gdzie wysłać bagaże? Mieliśmy tylko adres Shree Maya, hotelu z którego planowaliśmy zrezygnować na rzecz couchsurfingu (którego adresu nie znaliśmy). Podaliśmy więc ten - w moim odczuciu niekompletny, bo nieposiadający numerów, tylko nazwę ulicy – adres, który okazał się być prawdziwy. Nawet w Aurangabadzie, drugim co do wielkości mieście Maharasztry hotele oficjalnie podają tylko nazwę ulicy bez żadnego na numeru. Jako prawdziwi odkrywcy mający 6 godzin do najbliższego pociągu  (bo poprzedni uciekł za sprawą zgubionego bagażu)zrezygnowaliśmy z jazdy taksówką czy rikszą i wybraliśmy autobus.

Jechaliśmy na bombajską Dadar Station, autobusy miały z przodu numerki tylko w sanskrycie, ale wszyscy byli bardzo pomocni, a taksówkarze i riksiarze wcale nie chcieli nas rozszarpać na sztrzępy jak to sobie wyobrażałam na podstawie opowieści i filmów. Na naszą, odpowiednią wersję busa 35 (bo były 3), czekaliśmy z pół godziny stopniowo zerkając nieśmiale na rikszarzy. Powstrzymywał nas jednak bardzo opiekuńczy, a zarazem groźny staruszek, który cały czas nad nami czuwał, jakby wiedział że chcemy wymięknąć. W końcu przyjechał, a tą pierwszą jazdę będziemy pamiętać pewnie na zawsze. Zdążyło się w jej czasie też porządnie rozpadać i był to chyba nasz największy deszcz. Póki co monsun miło nas rozczarowuje tym jak mało pada. Kiedy dotarliśmy na stację była 9 i zaczynało się robić piekielnie gorąco, pierwsza godzinę spędziliśmy więc szukając czegoś na zmianę moich dżinsów (w których Hinduski normalnie biegają jakby było 20 a nie 35 stopni). Później zabraliśmy się za bilety i z tym już była grubsza sprawa. Wyglądało to jak jedna z 12 prac Asterixa, bajki którą namiętnie oglądałyśmy z Werą w dzieciństwie.
Biegaliśmy góra, dół, głównie dlatego że nie rozumiemy Hindi. Dopiero kolejny facet którego poprosiliśmy o pomoc i o to żeby nie opuszczał nas  do momentu aż znajdziemy odpowiednie okienko pomógł nam zdobyć upragnione bilety (to czego nie zrozumieliśmy w hindi to, że rezerwacja obowiązuje do 2 godzin przed odjazdem i normalny zakup w innej kasie od 2 godzin do odjazdu). Kiedy mieliśmy w dłoniach upragnione bilety postanowiliśmy wreszcie odpocząć. Nie spaliśmy jednak od 24 godzin i kiedy tylko siadaliśmy, zasypialiśmy jak dwie oparte o siebie surykatki. Bałam się, że w tłumie który przewijał się przed nami możemy coś bezpowrotnie stracić więc staraliśmy się ruszać, to po wodę, to po jakieś somosy.
krajobrazy za oknem
Pociąg podstawiono prawie godzinę przed czasem z czego skwapliwie skorzystaliśmy i wtuleni w nasze podręczne tobołki odpłynęliśmy. Tłum w pociągu szybko zgęstniał, biegali rozkrzyczani sprzedawcy mydła i powidła, a my przebudzani odliczaliśmy tylko godziny (7!) do Aurangabadu. Przez ten czas pokonaliśmy 360 kilometrów i wciąż byliśmy w tym samym stanie Maharasztra.

nasz przedział klasy general jeszcze pusty
O 20:30 Esteve obudził mnie, bo wszyscy zaczęli wstawać... pół godziny przed samodzielnie wyliczonym czasem byliśmy na miejscu! Próbowaliśmy skontaktować się z Saurabhem, naszym hostem, ale nie odbierał telefonu (od przedsiębiorczego riksiarza który zaoferował swoją pomoc, bo kupienie karty sim okazuje się być w Indiach znacznie bardziej skomplikowanie niż kupienie startera Play w kiosku). W tej sytuacji i wiedząc że nasze bagaże prędzej czy później dojadą do Shree Maya postanowiliśmy na miejscu spróbować zmienić naszą rezerwację z 18/19 na nieszczęsny 16/17.
Okazało się, że nie mają tam jednak wifi (ze względu na hotelowych gości – w większości ponoć obcokrajowców – którzy go nadużywali...) i wygrał hotel naszego riksiarza. Ćwiczenie egzystowania bez niczego czyni mistrza i tej nocy już prawie w ogóle nam to nie przeszakadzało. Zanim poszliśmy jednak spać udało nam się skontaktować z Saurabhem, który zaproponował, że może i na tą noc przeniesiemy się do niego. Pan z hotelu się jednak nie zgodził, ale powróciliśmy do pokoju zwycięsko z mydłem i ostrymi, indyjskimi chrupkami.  

1 komentarz:

  1. Chyba lubią się Ciebie trzymać te lotniskowe "przygody" :). Czekam na kolejny wpis;) bawcie się dobrze:*

    OdpowiedzUsuń