wtorek, 19 marca 2013

Seria niefortunnych zdarzeń, czyli bardzo długa podróż do domu



streets of Philadelphia

Długo zastanawiałam się, czy opisywać ostatnie dni pobytu w Stanach. Bo po co wracać do pisania po tygodniowej przerwie, kiedy prawie w ogóle nie wystawialiśmy nosa poza hotel, nie licząc obiadów, które były dla tysiąca osób w jednej maleńkiej knajpce na mieście? O Baltimore mogę powiedzieć tylko tyle, ile wywnioskowałam po drodze do knajp i jednego popołudnia kiedy zerwaliśmy się i ruszyliśmy w stronę Lexington Market, kontynuując do John Hopkins University. Cały czas byliśmy utrzymywani w atmosferze grozy – na każdym rogu miały się czaić istoty czyhające na nasze życie. Jednocześnie Baltimore miało uosabiać prawdziwe, amerykańskie miasto. Wychodzi na to, że nawet samym Amerykanom ich kraj wydaje się przerażający. Wbrew początkowym obserwacjom nie było jednak aż tak źle, warto się przespacerować po kampusie uniwersyteckim i zjeść ostrygi w LM.
Ale opisywać miałam już wydarzenia po zakończeniu konferencji. Podobnie zatem jak poprzednim razem, mając już zaplanowaną wyprawę do Philadelphii solo, znów ktoś do mnie dołączył. Tym razem był to Mikołaj, który też brał ze mną udział w sesji SCORPu. Udało nam się w miarę sprawnie załatwić hosta w Philly i nie mieliśmy w stosunku do tego miasta zbyt wygórowanych oczekiwań po tym co słyszeliśmy od reszty delegacji, która była tam jadąc do Baltimore. Najpierw trzeba było tam jednak jakoś dotrzeć. Zniechęciliśmy się odległą lokalizacją megabusa, do którego po prostu jechało się jednym autobusem (ale który w ciągu GA wszyscy zdążyli porządnie zdemonizować teoriami, że jedzie przez najgorsze części miasta, chociaż w zasadzie chyba jako jedyni my z Robertem nim w zasadzie jechaliśmy). Ostatecznie zdecydowaliśmy się na greyhounda. Tylko 2 przystanki tramwajem i parę kroczków na piechotę. Okazało się, że to dopiero był koniec świata. Szliśmy pod wiaduktami i pustymi ulicami, gdzie hulał wiatr. Ale mniejsza o to. Philadelphia. 
Philadelphia cheesesteak
Okazało się, że nasz host miał dużo wolnego czasu z uwagi na przerwę semestralną, gorliwie więc towarzyszył nam w zwiedzaniu miasta. Zobaczyliśmy Liberty Bell i próbowaliśmy dostać się do Liberty Hall, ale niestety wycieczki szkolne zmiotły wszystkie bilety w ciągu pierwszych dwóch godzin od otwarcia. Reszta dnia upłynęła nam więc na włóczeniu się po mieście i chłonięciu atmosfery miasta, które ma pewien urok, ale na kolana nie powala. Zjedliśmy też tradycyjnego filadelfijskiego cheesesteak’a. Na kolana powaliły mnie natomiast okolice, w których mieszkał nasz host. Szczerze mówiąc, chociaż nie byłam jeszcze w Ameryce Południowej, dbałość o amerykańskie ulice bardziej przypomina mi Rio niż Kraków. Ciągle widać tu odkryte rury, zwisające kable i tony śmieci, które porwisty w większości miast wiatr przewala z jednego miejsca na drugie. Wczoraj na przykład w samym Nowym Jorku wielkie pudło goniło mnie przez kilkanaście metrów dopóki z kopa nie zmieniono mu trajektorii. Następnego dnia Mikołaj wyjechał wcześniej, a ja z uwagi na późny autobus chciałam jeszcze pozwiedzać. Skierowano mnie na śniadanie na Reading Terminal Market. Te zadaszone targi z knajpkami i sklepikami są tu akurat genialną sprawą! W zasadzie czy to Reading Terminal czy Lexington, czy nieco bardziej szpanerski Chelsea Market w Nowym Jorku, wszystkie są dość podobne.Tak się złożyło, że podczas mojego śniadania dorwałam się do wifi i zaczęłam szukać szczegółów dojazdu tego samego dnia na JFK. Patrzę, a tu plany zmian w komunikacji miejskiej z okazji parady św. Patryka, przesuniętej z 17 na 16.03. Parada zaczynała się o 11:30 i kończyła o 16:30 pokonując 5 aleję aż do Metropolitan Museum of Art. Sprawdziłam czy jest wcześniejszy autobus do Nowego Jorku i popędziłam na przystanek. Udało mi się zabrać i w szaleńczym pędzie, z 15 kilogramowym plecakiem, wciskając się do metra na glonojada, patrząc na ludzi którzy wracali z parady, na którą ja dopiero jechałam, ale wciąż nie tracąc ducha dotarłam pod końcowy zakręt parady akurat w momencie kiedy mijała go pierwsza grupa. Po paradzie natomiast miałam masę czasu, z którym nie było co zrobić. To znaczy tak myślałam. Zgadałam się jakoś z Philipem, u którego spaliśmy naszym poprzednim, nieszczęsnym razem i mieliśmy spotkać się na kawę. Ostatecznie wskutek różnych problemów z komunikacją, kupowaniem m&msów i tłumami na Time Square spotkaliśmy się na pół godziny i popędziłam na metro w kierunku lotniska. Stwierdziłam, mam sporo czasu, a nie lubię być zbyt wcześnie na lotnisku, przetestuję więc najtańszą opcję dojazdu na JFK – autobus Q10. Trzeba przesiąść się z linii E w Kew Gardens w Queens. Wysiadłam, kierowca wskazał mi przystanek po drugiej stronie ulicy. Idę. Nie ma. Czas mija. Znalazłam na przystanku starszą panią, która była tak miła, że w ramach codziennych ćwiczeń podreptała z zagubioną turystką na właściwy przystanek. Na przystanku do autobusu ogonek. Poziom adrenaliny rośnie. Udało mi się wsiąść. I wszystko na jednym bilecie za 2,5$! Jadąc jednak cały czas zerkałam na mapę. I wtedy, widząc moje wielkie toboły i słusznie wnioskując, że najprawdopodobniej wybieram się na lotnisko, zagadała do mnie siedząca obok przemiła Białorusinka. To nie ten autobus. Ależ tak, w tym kierunku, ale Q10 istnieją 3 odmiany. Musiałam więc wysiąść, jeszcze nie było za późno i poczekać chwilę na właściwy. Czas leciał. Jest noc, autobus ma być za 15 minut, a przede mną świeci tylko neon reklamujący true philadephia cheese steak. Przyjeżdża autobus, mój bilet już nie działa na kolejną przesiadkę, ale wyglądam chyba na tyle żałośnie, że kierowca macha na to ręką. Docieram na lotnisko trochę ponad godzinę przed odlotem. Czyli całkiem ok, bo w Europie przecież check-in zamykają 40 min. przed. Ale nie tu. A w zasadzie nie na JFK, bo na Newark już w zasadzie zasady są inne. Poza mną okazuje się, że spóźnia się jeszcze grupa Niemców, którzy już od 15 minut dyskutują i mówią, że nic nie da się zrobić, nie wpuszczą nas. Ale przecież tam są nasze miejsca, polecą puste. Mam przecież taki mały plecak, nawet nie trzeba go nadawać, po prostu mnie przepuśćcie. Nic z tego. Nie ma sumienia, serca, są zasady. A w zasadzie bezwzględny, amerykański kapitalizm, który nie waha się oddać twojego miejsca kolejnym osobom za odpowiednią opłatą, jeśli nie zgłosisz się 2 godziny przed odlotem. Niemcy, pomimo takiego samego non rebookable i non refundable biletu dostaną przynajmniej rezerwację do Zurychu na następny dzień. A ja? A Panią, to proszę Pani mamy w gdzieś. Ciężko powiedzieć z jakiego powodu, oficjalnie dlatego, że kupowała Pani bilet w Lufthansie i było to tylko zlecenie wykonane przez Swiss w ramach star alliance. Co więc? Niech sobie Pani idzie do Lufthansy gadać. W stanie histerii w jakim raczej nie można mnie spotkać, zaryczana i mająca gdzieś to, że wzbudza sensację jechałam więc sobie z terminalu 4 na 1 rozmawiać z Lufthansą. A Lufthansę cichaczem poinformowano, że jestem w drodze. Panie słuchają, z czym też przychodzę, ale no tak dzwoniono i mówiono o Pani. Nic dla Pani nie zrobimy. Może Pani sobie w kafejce internetowej na dole, bo nie ma nawet bezpłatnego internetu, kupić nowy bilet. Słyszałyśmy, że air berlin jest tani dzień przed wylotem! Nie, nie, nie w takiej sytuacji, to przecież mam na tym lotnisku przed sobą całą wieczność. Mogę więc pojechać na jedyny terminal wyposażony w bezpłatne wifi. Okazuje się, że bateria w laptopie jest na poziomie 9%, więc wiele nie wskóram. Udało mi się sprawdzić tylko tyle, że bilet z pewnością przekracza moją zdolność kredytową. Laptop umiera, co teraz? Rysuje się przede mną życie półlegalnego (bo z nieodpowiednią wizą) imigranta w Nowym Jorku. West Side Story?
pogoda nie zachęcała do parad
ale dawali radę!
Ok, tak źle nie było. Są przecież miliardy gorszych sytuacji w których mogłabym się znaleźć. Zgubiony paszport, w kraju bez ambasady, kradzież wszystkich moich rzeczy, delegalizacja mojego kraju rodem z „Terminalu”... Przy tym zapłacenie za nowy bilet to chyba nic, prawda? Na szczęście odpisał Philip i wróciłam na Manhattan, tym razem nie testując już autobusu. Byłam tak zmęczona całym stresem, że padałam z nóg i marzyłam już tylko o tym, żeby znaleźć w miarę bezpieczne miejsce z połączeniem z internetem. Okazało się – szczęście w nieszczęściu, w tym akurat jestem specjalistką – że jednak był bilet za który dałam radę sobie zapłacić, nie musiałam więc lecieć ani przez Sheremetyevo, ani czekać aż w poniedziałek  (był sobotni wieczór) otworzą konsulat, a już takie plany miałam w głowie. Lot był jednak do Frankfurtu nad Menem. Czyli 900 km od Krakowa, prawda? Na szczęście okazało się, że na carpoolingu jest akurat oferta przejazdu dokładnie na tej trasie, dokładnie w tym dniu. To jest niesamowite szczęście. Ponieważ lot był w niedzielę o 21 miałam jeszcze cały dzień na spacery po Nowym Jorku. Minus tego 5-godzinnego marszu był jednak taki, że już wyruszając na lotnisko byłam skrajnie wyczerpana. Ale było warto, po drodze udało mi się nawet zaliczyć Taco bell’a z mojej stanowej listy życzeń. Tym razem byłam na lotnisku 2 godziny przed czasem, wszyscy byli dla mnie mili, a pani w check-inie Singapore Airlines bardzo mi współczuła. A pan ze Swissa, dokładnie ten sam co poprzedniego dnia, miał okienko po sąsiedzku. A w airtrain z Howard Beach do JFK jechały ze mną co najmniej 2 osoby, które miały już w nim godzinę do odlotu. Ciekawe jak potoczyły się ich losy.
Moja przygoda natomiast nie zakończyła się po przylocie do Frankfurtu. Ostatecznie czekałam na carpooling 6 godzin, czas upłynął mi jednak niesamowicie szybko. Jak zwykle korzystając z carpoolingu zastanawiasz się któż to po Ciebie przyjedzie i czy przypadkiem nie będzie to jakiś psychopata. No, podobnie do stopa w zasadzie. Ku mojemu zaskoczeniu przyjechał chłopak - kierowca z którym gadałam ze starszym panem z wąsem. Ojciec z synem wracający z Erasmusa, pomyślałam, ale nic z tych rzeczy, bo ta jazda nie mogła być przecież nudna. Tego dnia nad Europą zaczęły przetaczać się prawdziwe śnieżyce, nie takie amerykańskie.
Kierowcą był więc chłopak, który o tym, że jedzie do Paryża dowiedział się 2 dni wcześniej. Miał pojechać z Francuzem, który wynajmował samochód od polskiej firmy i później nim wrócić. Gdyby nie telefon wykonany w okolicach Rzeszowa podczas imprezy w piątek w życiu nie poleciałabym więc do Frankfurtu. Poza tym chłopak okazał się być absolwentem Zarządzania i Inżynierii Produkcji AGH z rocznika wciskającego się dokładnie między Werę, a Piotrka. Pan natomiast wracał w pełnym garniturze z wesela swojej córki w Paryżu i pojawiły się jakieś problemy z jego lotem. I tak byliśmy razem. Plan był taki, aby dotrzeć do Rzeszowa niezbyt późno w nocy, pana wyrzucając we Wrocławiu, a mnie w Krakowie. Po drodze cały czas towarzyszyła nam jednak śnieżyca, dzięki której nasze wesołe towarzystwo powiększyło się na dworcu we Wrocławiu w okolicach 1:00 w nocy o dodatkowe dwie osoby.

Była to para z Krakowa, która z wieloma przygodami wracała właśnie ze szkolenia z Młodzieży w działaniu w Albanii. A oto co działo się w trakcie ich drogi: wyjechali poprzedniego dnia albo nawet jeszcze wcześniej do Tirany ze swojej mniejszej miejscowości. Szczęśliwie znaleźli nocleg w stolicy i następnego dnia mieli przejechać zawrotną liczbę 250km do Skopje. Wbrew początkowym wyliczeniom zaskoczyły ich lokalne drogi wydłużając przejazd do 10 godzin. Ale dotarli na lotnisko. Kiedy wylecieli ze Skopje do Bergamo, okazało się, że jest nasza dobrze znana śnieżyca. Ona przekierowała ich na lotnisko w Weronie. Stamtąd Ryanair zapewnił busy, które wyjechały jednak z takim opóźnieniem, że samolot do Krakowa już dawno wyleciał. Znalazły się jednak miejsca na lot do Wrocławia. Samolot jednak nie wylądował we Wrocławiu z powodu... śnieżycy. Wylądował w Poznaniu. I stamtąd znowu bus, na tyle późno, że już przez resztę nocy nic nie jechało do Krakowa. I tak dołączyli do nas. A ponieważ byliśmy głodni, umierający i zaspani wstąpiliśmy do McDonald's gdzieś przy autostradzie do Katowic. Próbowałam sobie przypomnieć skąd znam dokładnie to miejsce. Mówili, że każdy jest taki sam. Kiedy ostatnio byłam we Wrocławiu...? Warsztaty SCORPu i wracałam z dziewczynami ze Śląska samochodem. Zbiegi okoliczności są jedną z najbardziej fascynujących rzeczy na świecie.
Do domu dotarłam o 4:00 rano 19 marca. Pierwszy samolot z JFK wylatywał o 22:00 16 marca. Witamy w domu! I ustawmy budzik na 7:00, bo czas wracać do życia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz