czwartek, 7 marca 2013

Witaj... i w zasadzie żegnaj Kanado!


w Ameryce stołujemy się po królewsku


Jadąc 4 marca autobusem z St Catharines zaczęliśmy powoli wjeżdżać do Toronto. Dookoła, przypuszczalnie na obrzeżach miasta, powstawała nowa dzielnica finansowa, kolejne wieżowce pięły się w górę. I w tym momencie kierowca oświadczył „Witamy w pięknym Toronto! Właśnie dotarliśmy do Downtown!”. Myślałam – to nie może być prawda, a jeśli tak, to rzeczywiście jest to jedno z najbrzydszych miast jakie dotąd widziałam.
widok z naszego mieszkania w Toronto
Kolejny dzień jednak sprawił, że zmieniłam zdanie. Fakt, okazało się że Toronto to nie do końca miasto z masą zabytków, które koniecznie trzeba odhaczyć. Sprawia jednak wrażenie jakby, zapominając o zimowych mrozach, życie było w nim bardzo wygodne i przyjemne. Ma specyficzne dzielnice, których człowiek nigdy by się tam nie spodziewał. Jak choćby Kensington Market gdzie chińskie stragany z owocami, przeplatają się z gotyckimi second-handami, a ulice wypełnia muzyka Boba Marleya. Typowy w zasadzie na tym kontynencie, nieco chaotyczny i niezbyt zadbany Chinatown, w którym znaleźć można jedyne w całym mieście sklepy z pamiątkami made in china i oczywiście pyszne żarcie. Ale od początku.
13 piętro naprawdę nie istnieje
Wtorek zaczął się pięknie. Był mroźny, wypełniony słońcem poranek. Zaczęliśmy go od wizyty w McDonaldzie, bo pomimo całego luksusu naszego mieszkania pozbawione było kawy i internetu. Po tym niezbędnym rytuale mogliśmy zacząć zwiedzać. Poszliśmy więc w stronę samego serca miasta, z którego po linii prostej udaliśmy się w stronę parlamentu Ontario. Wszystko dlatego, że żadna oferowana mapa nie zapewniała odpowiedniego poziomu informacji. Za parlamentem odnaleźliśmy przepiękny kampus University of Toronto, gdzie spędziliśmy trochę czasu zaglądając do kaplic, sal i podglądając ceremonię rozdania dyplomów. Stamtąd, cały czas na piechotę co zaskakiwało miejscowych, udaliśmy się do Casa Loma, zameczku na wzgórzu, który jest jednym z symboli miasta.  Później skierowaliśmy się z powrotem w dół w poszukiwaniu wegetariańskiej knajpki buddyjskiej pod numerem 666, która bardzo zaintrygowała nas na wikitravel. Szliśmy przez osiedla domków i dziwny, wyciągnięty z zupełnie innej  bajki Kensington Market. Knajpka niestety była zamknięta, w zamian zjedliśmy jednak w samym centrum Chinatown.  Następnie umierających z przejedzienia, na niechlubną godzinę wciągnął nas sklep z pamiątkami. Tu muszę się wytłumaczyć, ponieważ służyłam przede wszystkim jako doradca ds. pluszowych bobrów, łosi i syropów klonowych przeznaczonych dla rozlicznych kobiet w przedziale 6 – 50 lat w życiu Roberta. Kiedy wyszliśmy zaczęło się ściemniać, powoli kierowaliśmy się więc w stronę domu. Zaliczyliśmy jeszcze zabawne zetknięcie z kulturą kanadyjską podczas zakupów w monopolowym. Nie żebyśmy kupowali hektolitry wódki. Chodziło nam o jedno kanadyjskie wino. Niestety postawiła je na ladzie niewłaściwa osoba czyli ja. Niewłaściwa dlatego, że pomimo faktu bycia od Roberta 2 lata starszą (i przekroczywszy kanadyjski drinking age jakieś 5 lat temu) nie posiadałam dowodu. Legitymacja studencka? Nie. Robert pokaże dowód? Nie, to ja trzymałam butelkę w ręku. Brak dowodu, brak zakupów. Nie ma sprawy. Zakupy zrobiliśmy w sklepie tej samej sieci dwie ulice dalej, ale tym razem to Robert kładł butelkę na ladzie.


Następnego dnia, czyli w środę, mieliśmy wyjeżdżać około 19.30. Wcześniej mieliśmy tylko spotkać się z hostem, żeby oddać klucze i pójść razem do Ontario Gallery of Arts. Podczas porannego rytuału w McDonald’s okazało się jednak, że z powodu śnieżyc nad Stanami, a dokładniej Nowym Jorkiem, Waszyngtonem i Baltimore (w którym w tej chwili przejazdem jesteśmy, świeci piękne słońce i nie ma ani grama śniegu, a nawet nie jest mokro) nasz autobus został odwołany. I w związku z tym rebooking albo refund. Nie wiedzieliśmy co robić. Telefony na infolinię? Możemy czekać w nieskończoność. Na poczcie zasugerowano nam odwiedzenie dworca autobusowego, gdzie jednak nikt nic nie wiedział. Czekać w Toronto aż reaktywują autobusy, które zniknęły z bazy megabus aż do 10 marca? Jechać greyhoundem za 110 dolarów? A może…Autobusem do Niagara Falls, na granicę ze Stanami i łapać stopa stamtąd?
Niagara nocą
Zdecydowaliśmy się na ostatnią opcję, wydawała się najbardziej rozsądna czasowo i kasowo. Wróciliśmy więc szybko do domu, klucz wrzuciliśmy do dziury na gazety w drzwiach i pojechaliśmy do Niagara Falls. Nasz autobus wyjeżdżał o 16:30, o 18:30 dotarliśmy do miasteczka, gdzie ku naszemu zaskoczeniu wysadzono nas na dworcu autobusowym, gdzieś hen daleko od wodospadów, nie zaś w dzielnicy kasyn jak oczekiwaliśmy. Na szczęście spotkaliśmy na przystanku dziewczynę, która czekała na mamę i w ten sposób złapaliśmy naszego pierwszego i ostatniego, 15-minutowego stopa w Kanadzie.  I całej Ameryce Północnej. Przynajmniej tym razem. Później już tylko po krótkim zaskoczeniu obowiązkiem opłaty za przekroczenie granicy Kanada-USA od strony tej pierwszej i zachwycie nocną Niagarą, staliśmy 1,5 godziny jak nieboskie stworzenia, marznąć i licząc, że może Amerykanie nie są tacy źli. To, że nikt nas nie przygarnął przypiszmy nocy, miernemu natężeniu ruchu i temu, że zapewne wszyscy jechali tylko do pobliskiego miasteczka. Tak jak bardzo miły pan, który chciał nas podwieźć najdalej jak mógł, czyli do kasyna. Ostatecznie pojechaliśmy tym samym autobusem, co 3 dni wcześniej na dworzec w Buffalo, gdzie nic dobrego nie mogło nas spotkać, ale przynajmniej było ciepło. Zanim umościliśmy się do spania postanowiliśmy jednak jeszcze raz profilaktycznie sprawdzić po ile są autobusy Buffalo – Waszyngton z Greyhounda kupowane w internecie i czy przypadkiem nie przywrócono naszego autobusu. Jakież było nasze zdziwienie, gdy okazało się, że i owszem. Autobus miał przybyć do Buffalo za niecałe pół godziny, a informacja o przywróceniu autobusu wylądowała na naszych skrzynkach dokładnie o 16:30.  Czyli wtedy kiedy autobus do Niagara Falls opuszczał Toronto. Doszliśmy jednak do wniosku, że cała ta eskapada do Niagara Falls wyszła nam na dobre, bo z uwagi na brak internetu w mieszkaniu pewnie nigdy nie dowiedzielibyśmy się o przywróceniu autobusów zostając w Toronto. Albo dowiedzielibyśmy się w McDonald’s dnia następnego.
I tak oto po intensywnej nocy pełnej wrażeń wjeżdżamy do DC.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz