...lub też 24 godziny (niecałe) w Nowym Jorku
W Nowym Jorku mieliśmy spędzić 24 godziny. W zasadzie
mniej, bo tyle dokładnie mijało od kołowania samolotu na Newark do
przekroczenia przez autobus w stronę Buffalo granic miasta. Przygoda zaczęła
się nietypowo.
Około południa na Okęciu
dowiedziałam się o braku miejsca do spania tej nocy. Ostatecznie odmówił nam
noclegu nasz brooklyński host. Mieliśmy wiele opcji spania, które ostatecznie zmniejszyły
się do dwóch – jazda taksówką z Newark na Brooklyn, gdzie 11 osób z naszej, szwajcarskiej i hiszpańskiej delegacji miało wynajęte mieszkanie albo... całonocne włóczenie się po mieście,
które przecież nigdy nie zasypia. Pożegnaliśmy więc resztę, życząc im miłego
pobytu i – być może – spotkania na Time Square jeszcze tego dnia, i wskoczyliśmy do
autobusu jadącego do Newark Penn Station. Po niedługim czasie byliśmy na
Manhattan Penn Station, korzystając z PATH jak prawdziwi Nowojorczycy. Wróć.
Jak prawdziwi commuters z New Jersey.
Lodowisko przed Rockefeller |
I co teraz? Plecaki były dość ciężkie, nocne eksploracje
miasta z nimi nie przedstawiały się zbyt kusząco. Była 22 kiedy zaczęliśmy szukać
przechowalni bagażu. Przychodziły nam do głowy różne rozwiązania.
Zaczynając od standardowego już podrzucenia plecaków w jakimś pubie lub sklepie (ta opcja
oczywiście okazała się w "cywilizowanym" świecie niemożliwa, bo przecież taka odpowiedzialność... dzięki temu doceniam jeszcze bardziej tych przeuprzejmych, i jakże bezmyślnych kelnerów z Wilna czy ludzi z Droni, którzy zgodzili
się nam je przetrzymać przez cały dzień), a kończąc na ukrywaniu ich na
klatkach schodowych i w kubłach na śmieci. Nigdzie nie było przechowalni.
Stacja kolejowa? „Nie, przykro nam, zapytajcie w hotelu” powiedział bobby.
Hotel? „Nie jesteście gośćmi, sorry”. W hotelu mieliśmy jednak odrobinę
szczęścia, pan sklepikarz rzucił nam więc odcinkiem 36-tej między 8 a 9 aleją
gdzie powinna być przechowalnia. Czyżbyśmy naprawdę znaleźli jedyną
przechowalnię w Nowym Jorku? Skierowaliśmy się w jej stronę. Nie doszliśmy tam
jednak zbyt szybko, gdyż po drodze, mając majaczący w oddali tysiącami neonów
Time Square, już całkiem blisko zamajaczył przed nami pub irlandzki. Obsługa dała nam
oczywiście w bardzo uprzejmy sposób kosza w kwestii przechowania bagażu, ale
mieliśmy całą noc, więc co nam tam, zostaliśmy na jedno piwo.
Zaczynaliśmy już wątpić w istnienie
przechowalni bagaży, kiedy nagle zobaczyłam napis wyłaniający zza kubła na
śmieci. Byliśmy u celu. Przechowalnia to – okazuje się – w Nowym Jorku
całkiem niezły biznes. Wystarczy maleńka klita w jakimś obdrapanym budynku, 10
dolarów za noc (a zahaczając o poprzednią to nawet 15 $ od sztuki, pomimo
faktu, że o tej 23:00 to pani powinno już nie być), a ponieważ jesteś jedyny,
możesz mieć gdzieś reklamę, elegancję i konkurencyjność ceny. Sadzasz wtedy za
drewnianą ladą zmęczoną życiem dziewczynę dając jej za zadanie pilnowanie i
przyjmowanie porozwalanych po całej klicie bagaży. Zrezygnowaliśmy z tej
kuszącej opcji i dalej z naszymi domkami poszliśmy przed siebie. Uznaliśmy, że
jak już tak daleko od okolic 5 – 7 alei zawędrowaliśmy, możemy równie dobrze
zlokalizować nasz przystanek na jutrzejszy dzień. Po drodze minęliśmy jednego z
niezliczonych, 24-godzinnych McDonald’sów („jeszcze do Ciebie wrócimy!”) i
grupę 5 roztargnionych Azjatek, które mimo faktu studiowania w NYC postanowiły
nas zapytać gdzie na tym odludziu może być przystanek Greyhounda. Nie
wiedzieliśmy, ale dziewczęta i tak postanowiły podążyć za nami, łudząc się, że
może megabus odjeżdża z jakiegoś zbiorowego dworca, dla niepoznaki nazwanego
tylko 34 ulicą między aleją 11, a 12. Nie odjeżdżał. My zdobyliśmy tą cenną
informację i skierowaliśmy się do McDonalda, one wzięły taksówkę na swój
dworzec, bo dochodziła 2 w nocy i czas im się powoli kończył.
W McDonaldzie,
umęczeni pod ciężarem plecaków zamówiliśmy kawę. Kiedy Robert (nie wiecie kim
jest Robert!) zamawiał swoją, zagadała do niego jakaś Angielka, szczegółów
rozmowy wyjawić nie chciał. Kiedy ja zamawiałam moją, zagadał do mnie Amerykanin
z Alabamy, który tak się składa, że mieszka „just two blocks away”. Pogadaliśmy
chwilkę przy kasie po czym pokazując gdzie siedzimy wróciłam do Roberta. Jedyne
o czym teraz marzyłam, to żeby do nas podszedł. I podszedł. Pogadaliśmy trochę,
a chwilę później szliśmy już w stronę jego mieszkania. Był to więc pierwszy raz
kiedy zostałam zaproszona autentycznie z ulicy. Bez CouchSurfingu. Nie podczas
jazdy samochodem. Z ulicy. W Nowym Jorku. A dokonał tego mój urok osobisty i
ewidentne, nieamerykańskie pochodzenie. Philip okazał się bardzo miłym facetem,
jedyne co nieco zaskoczyło nas następnego dnia to jego
domniemany kac. Wtedy, w nocy nie mówił jak człowiek potężnie pijany, ale – dzięki Ci stanie
upojenia alkoholowego! – jego ufność i pragnienie zrobienia czegoś szalonego
były z pewnością zwiększone. Zrobił sobie z nami nawet zdjęcie, żeby mieć dowód.
I wrzucić na facebooka. Tu należy się też słowo o tym, że Nowy Jork, pomimo
niewielkiej ilości zakochanych na ulicach, jest naprawdę zakochany. Jednym z
pierwszych pytań naszego hosta było „jesteście parą, małżeństwem, nie wiem?”.
Pan sprzedawca natomiast bardzo zdziwił się, że Robert nie płaci za banana dla
swojej „partner, girlfriend”, a kiedy usłyszał sprostowanie stwierdził „no cóż,
może jeszcze będziecie parą”.
Następnego dnia, recepcjonista cały w uśmiechach
oczywiście, co nie miałoby miejsca gdybyśmy przyszli o tak, z ulicy zgodził
się przechować nam przez cały dzień bagaże. A więc na podbój Nowego Jorku!
Ponieważ mieszkaliśmy tak blisko Time
Square zaczęliśmy od niego, a w roli przewodnika sprawdzałam się, bez przesadnej skromności, całkiem nieźle.
Pamiętałam nawet parę sklepów i ciekawostek sprzed 2,5 roku. Dalej obraliśmy
azymut na Central Park (Madagaskar!), po drodze zachodząc do katedry St
Patrick’s. Robert ma pecha, bo zarówno ten jaki i kościół u wylotu Wall Street
są remontowane. Po drodze załapaliśmy się na najpyszniejszą na świecie kanapkę
z jajkiem, bekonem i serem, i zobaczyliśmy lodowisko przed Rockefeller Center.
Świeciło słońce. Raj.
W Central Parku pomimo braku liści było tak przyjemnie,
że przeszliśmy całkiem spory kawałek, od południowego krańca do Conservatory
Lake, gdzie znaleźć można Alicję w Krainie Czarów. Były też masy moich
ukochanych wiewiórek. Zaczęliśmy kierować się z powrotem na południe, cały czas na piechotę. Zobaczyliśmy Grand Central, Chryslera (okazało się, że nie tylko
ja przed wizytą w NYC myliłam go z Empire State) i sam Empire State. Dalej w
dół, w dół po Broadwayu do Flatiron building. Po nim przez Nolitę, Noho i Soho
do Little Italy i Chinatown, gdzie oczywiście wymyśliłam sobie obiad. Robert na
targowisku nabył mangostany i pitachaję na później, po czym zaczęliśmy
poszukiwania odpowiedniej knajpki. Była już 16, autobus o 19:30, przed nami
wciąż cały szmat Nowego Jorku do zwiedzenia, pod nami zaś stopy, które powoli
odmawiały posłuszeństwa. Tak bardzo nie chciało się jednak wychodzić, a cały
dzbanek jaśminowej herbaty był dobrym pretekstem. Zebraliśmy w końcu siły
kierując się nad East River – być w Nowym Jorku i nie zobaczyć Mostu
Brooklyńskiego to przecież niewyobrażalne! Później przeszliśmy przez Financial
District, gdzie dumnie powiewały flagi dowodzące, że oto jesteśmy w finansowej
stolicy świata, a Wall Street i Stock Exchange wyglądało zupełnie jak przez 2
latami. Robert z pewnym oporem zgodził się pogłaskać na szczęście byka z Bowling Green po
wiadomych okolicach i znaleźliśmy się w Battery Park, a przed
nami w oddali widoczna była Statua. Czas był najwyższy wracać po rzeczy, robiło
się już strasznie zimno. Myśleliśmy, że będziemy o wiele za wcześnie, MTA miało
dla nas w planach jeszcze jedną atrakcję. Jechaliśmy pospiesznym w stronę Penn
Station, kiedy akurat podczas przejazdu środkowym torem, przez stację Spring
Street, na której się nie zatrzymywaliśmy, pociąg się zatrzymał. Mija minuta.
Nic. 5 minut, to awaria, musi przyjechać ekipa, która akurat jest na 34-tej.
Zaczęliśmy się zastanawiać co jeśli utkniemy tam do 19. Na szczęście pociąg
ruszył, wzięliśmy nasze wypoczęte plecaki i znaleźliśmy się o tu, w busie
mknącym do Buffalo, który jest naszym drugim noclegiem.
Teraz słowo na temat Roberta. Robert to sekretarz oddziału
Lublin IFMSA. Poznaliśmy się w zasadzie przez przypadek, a kiedy usłyszał (w
zasadzie przeczytał, bo pierwszy raz zobaczyliśmy się, wiedząc już kim
jesteśmy, na lotnisku w Zurichu) o moich planach preGA, postanowił dołączyć. I tak oto, niespodziewanie, mając już bilety i
plan samotnej podróży, znalazłam towarzysza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz