piątek, 28 lutego 2014

Spaleni biernie część 1

Przez opóźniony powrót z jednego wyjazdu wyszło praktycznie tak, że wróciłam tylko przepakować się i zabrać bilety na drugi. Bardziej słoneczny i z mniejszą ilością przygód. Francuska Riwiera. Wypad był zaplanowany od grudnia, kiedy zauważyłam, że w Nicei odbywa się dość spory karnawał. Mimo, że 7 lat temu byłam w tamtych okolicach przez trzy tygodnie, stwierdziłam że może warto zobaczyć to wydarzenie. Skończyło się na tym, że w zasadzie bardziej doceniłam powrót po latach do miejsca w którym kiedyś spędziłam tyle czasu. Ile się pozmieniało!
Grasse widziane z muzeum i fabryki Fragonard
Jak zwykle tuż przed wyjazdem wciąż nie mieliśmy hosta, wszyscy już kogoś gościli z uwagi na karnawał. Na szczęście w ostatniej chwili zgodził się nas przenocować przez dwie pierwsze noce Guillame, matematyko-fizyk z Antibes.
Nawet pomimo znacznie lepszych warunków we francuskich pociągach w porównaniu do naszych, 8-godzinna podróż i tak bywa męcząca. Mimo tego był to bardzo dobry sposób na zaostrzenie apetytu na wszystkie miasta po drodze - Tuluzę, Sete, Montpellier, Marsylię. Powitał nas zupełnie inny świat niż ten w którym spędzamy większość czasu we Francji – ciepły wiaterek i brak deszczu. To było Lazurowe Wybrzeże.
Grasse, ach te kolory Lazurowego Wybrzeża!
Guillame przez internet wydawał się dość niechętny do nocowania kogokolwiek, ale zyskiwał przy bliższym poznaniu. Razem gotowaliśmy, graliśmy w gry, których miał w domu całkiem sporo i do drugiej nad ranem pomimo naszego stopniowego odpływania ze zmęczenia niezmordowanie pokazywał nam karciane sztuczki. A na koniec, już w lekkiej mżawce, oprowadził nas po Antibes. Ale, ale to dopiero w drugim dniu.
Pierwszego zabraliśmy się dość ambitnie pociągiem do Grasse o 9 rano. Niby Guillame nam odradzał Grasse, a polecał St Paul de Vence, jednak byłam uparta, bo to właśnie Grasse nie udało mi się zwiedzić 7 lat temu. I pamiętając perfumy sprzed 7 lat, które wypróbowałam w Eze-Village, chciałam ponownie odwiedzić którąś z perfumerii. Po drodze minęliśmy Cannes w którym byłam 7 lat temu. Co prawda ma małą starówkę i festiwal filmowy, ale poza tym większość odwiedzających stwierdza, że to jednak nic szczególnego.
chill out przy boules w St Paul-de-Vence
Grasse, ze względu na bliskie pola lawendy, jest miastem perfumiarzy. Są tam trzy "rodzinne" firmy - Fragonard, Moulinard i Galimard. Mają swoje butiki tylko we Francji i przyczyniają się do znacznego, zapachowego zanieczyszczenia okolicy według jednego z naszych hostów, który stamtąd pochodził. Pamiętacie, że uczył się tam perfumiarstwa też Grenouille z "Pachnidła"? My, po wysiadce na obrzeżach stwierdziliśmy, że miasto jest dość puste (co jest oczywistym plusem) i chyba w całości zamieszkane przez ludność arabską. I to miało spore plusy w postaci pełnego śniadania z sokiem pomarańczowym za 2,5 euro :p. Miasteczko jest bardzo przyjemne, choć wymaga sporej ilości wspinania. Oglądaliśmy je dość chaotycznie, aż doszliśmy do Fragonarda i postanowiliśmy go zwiedzić. Tak samo jak w Eze-Village można wybrać się na krótką, darmową wycieczkę do świata perfum z przewodnikiem. Na końcu zaś czeka sklepik w którym bardzo możliwe, że wszyscy spędzają najwięcej czasu. 
Poza firmami z własnymi muzeami w Grasse znajduje się też Międzynarodowe Muzeum Perfumiarstwa i parę innych muzeów. Całkiem ich sporo jak na takie miasteczko. Z Grasse postanowiliśmy już regionalnymi busami za 1,5 euro z przesiadką pojechać do St Paul de Vence. Musieliśmy się przesiąść w Cagnes-sur-Mer, którego Guillame nie polecał, choć wydawało się dość przyjemne i może poszczycić się muzeum Renoira. Wydaje się, że chyba każde miasteczko  na Lazurowym Wybrzeżu gościło przez czas krótszy lub dłuższy któregoś ze znanych malarzy, którym teraz może się chwalić. W ten sposób Antibes ma Picassa, a St Paul Chagalla.
uliczki St Paul-de-Vence
 I nas Lazurowe Wybrzeże zyskało, tak że zaczęliśmy snuć plany posiadania wspólnego domu gdzieś tam, na Cote d’Azur, żeby w tak bardzo godnych warunkach wspólnie spędzać naszą oddaloną w przyszłości emeryturę. W ramach podreperowania naszego niewielkiego, emeryckiego budżetu będziemy przyjmować młodzież przyjeżdżającą na kursy językowe, wszystko już zaplanowane.
W Cagnes również przytrafiła nam się jedna z bardziej emocjonujących przygód wyjazdu, kiedy nieznane dziewczę stanęło przed odjeżdżającym autobusem (w którym byliśmy my). Wdała się w pyskówkę z kierowcą autobusu, rozmawiała ze swoimi znajomymi i za żadne skarby nie chciała się ruszyć. W związku z tym autobus również nie mógł tego zrobić. Udało się ją usunąć z drogi dopiero po przybyciu specjalnej ekipy Lignes Azures po 10 minutach.
St Paul de Vence prezentuje się imponująco, zwłaszcza z daleka. A widać go bardzo dobrze z prowadzącej do niego drogi. Kiedy wysiedliśmy, było piątkowe popołudnie i panowała leniwa atmosfera tworzona przede wszystkim przez starszych mieszkanców miasteczka, którzy na sporym placu grali w boules. Wystarczyło jednak przejść przez bramę, żeby zorientować się że coś jest nie tak, tłum na ulicach to sami turyści, a sklepy to same szykowne galerie. Rzeczywiście jest to ładne miasteczko, zwłaszcza że dopieszczono je odpowiednio dla turystów. Znajduje się tam też grób Chagalla. Mimo wszystko chętniej powróciłabym jednak do Grasse, gdzie było trochę więcej normalnego życia.
karnawał w Nicei, tematem przewodnim w tym roku była gastronomia
Ze względu na otwarcie karnawału w Walentynki (czyli tego dnia ;)) z St Paul skierowaliśmy się, już porządnie zmęczeni, do Nicei. Do imprezy było jeszcze sporo czasu, który wykorzystaliśmy na pierwsze kroki Agnieszki i Mateusza w Nicei (do której następnego dnia mieliśmy się przeprowadzać na dwie kolejne noce), jedzenie i shopping (biedny Mateusz, zwłaszcza w sklepach z damską bielizną!). Ile się w Nicei przez te 7 lat zmieniło! Przede wszystkim zakończono wykopki na terenie głównej ulicy Jean Medecin, gdzie teraz funkcjonuje tramwaj. Brzydki dworzec autobusowy w centrum miasta przerobiono na nieco ładniejsze (choć wykorzysujące bryłę dworca) muzeum sztuki współczesnej z tarasem na ostatnim piętrze z którego dobrze widać miasto. A do tego spore ogrody między dzisiejszym muzeum, a place Massena zamieniono w ni mniej ni więcej, a pokaźnych rozmiarów mirroir d’eau, takie jak w Bordeaux.
zachód słońca na Promenade des Anglais
Jadąc do Nicei cały czas myślałam co im pokażę. Przez to, że spędziłam tam trzy tygodnie wydawało mi się, że potrzeba chyba 5 dni żeby zobaczyć miasto. Tak naprawdę wystarczy chyba jeden. Przeszliśmy się więc po starej części miasta, w której zawsze się gubiłam, zobaczyliśmy hotel Negresco i przeszliśmy się ulicą Jean Medecin. Zajrzeliśmy do portu, a ostatniego dnia, kiedy była wreszcie ładna pogoda weszliśmy na obowiązkowe wzgórze z niesamowitym widokiem na Niceę i jej plaże. W porannych promieniach słońca grupka ludzi ćwiczyła tai-chi. Dlaczego mieliby się w Nicei gdziekolwiek spieszyć?
główny plac karnawału w Nicei zorganizowany na place Massena
Tymczasem zaczęły się uroczystości otwarcia karnawału i byłam nieco rozczarowana. Dzieciaki tańczyły na scenie, akrobaci na kuli, a na swój moment gdzieś z boku czekały dwie gigantyczne, brzydkie kukły utrzymane w klimacie gastronomicznym, który przyświecał karnawałowi w tym roku. Parę poprzebieranych grupek znajomych, a przede wszystkim dzieciaki. Tak, zdecydowanie karnawał w Nicei istnieje z myślą o dzieciakach, dla których jest to prześwietna zabawa. Dość szybko stwierdziliśmy, że się poddajemy i nie żałowaliśmy, że już musieliśmy znikać na ostatni autobus do Antibes.
Antibes deszczowo

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz