czwartek, 23 lipca 2015

Błękitne Miasto


Podczas naszej dwutygodniowej drogi do Nepalu mieliśmy spore szczęście (którego nie mieliśmy wracając) do znajdowania hostów w każdym z miast, które odwiedziliśmy aż do Jaipuru. Kiedy autobus ponownie wyrzucił nas gdziekolwiek bądź, pod centrum handlowym Blue City, okazało się że było to tuż przy galeriii naszego hosta. 
Niestety nie udało nam się wkręcić na wesele ani pojechać na dachu autobusu... mamy po co wracać!
Tym razem spaliśmy u wywodzącego się z dżinijskiej rodziny Amita, który już swoje przeżył i posiadał parę biznesów (w internecie wygląda, że nawet więcej niż myślałam, ale kto wie czy ja i internet mówimy o tej samej osobie ;D). Z upalnej ulicy trafiliśmy w związku z tym bezpośrednio do jego małej galerii, w której prezentował swoim kupcom (i sprzedawał detalicznie) różne fikuśne rzeczy ze swojej fabryki nietypowych mebli (takich bardzo hipstersko - orientalnych w zachodnim pojęciu). Mogliśmy liczyć na herbatę i wygodne fotele, niczego więcej nie było nam trzeba. Spędziliśmy tam prawie całe popołudnie z przerwą na pyszny obiad. 
Galeria Amita i Umaid Bhawan Palace
Przy okazji Jodhpuru chciałam napisać o jedzeniu, które stopniowo udawało nam się odkrywać (za każdym razem podejmując pewne ryzyko nie wiedząc co zamawiamy). Podstawą jest więc chapati lub ryż i dal fry, czyli żółty, rzadki sos z ciecierzycy. To najtańsze danie, które wchodzi też w skład każdego thali, które odkryliśmy właśnie w Jodhpurze i towarzyszyło nam aż do Bombaju. Thali na szczęście poza dal fry, którym ciężko byłoby się najeść posiada też inne sosy i warzywa (ogólnie zwane subji/subzi) w małych miseczkach umieszczonych dookoła talerza. W Nepalu odpowiednikiem thali, o czym zorientowaliśmy się dość późno po zjedzeniu niezliczonych momo i chow mein, jest Khaja set. Thali jest bowiem cudownym wynalazkiem. Jedzenie jest może proste i wegetariańskie, ale bardzo często tanie i... nakładane aż będziemy mieli dość! Przy naszym pierwszym thali nakładano nam więc ryż, chapati i sosy, nie pytając nawet czy w naszym brzuchu jest jeszcze miejsce.
Bardziej szlachetną odmianą dalu, którą jedliśmy prawie codziennie u naszej nepalskiej rodziny jest czarny dal.
Pan robiący chapati/roti tak po prostu, bezpośrednio na palniku i nasze thali

O tych wspaniałościach wiedzą jednak pewnie wszyscy którzy byli/ będą w Indiach, a ja chciałam przedstawić inne danie, którego szukałam w google (bo nie mam jego zdjęcia). Okazuje się jednak że kiedy wpisuję gatta, wyskakują mi pierożko-kuleczki, podczas gdy nasza gatta, którą jedliśmy tego pierwszego dnia z Amitem, była subzi (najprawdopodobniej szpinakowym) z nutką mięty... pyszności! W kwestii jedzenia dowiedzieliśmy się przede wszystkim (i rzeczywiście w Radżastanie było to przestrzegane surowo), że jemy tylko prawą ręką. Lewa służy do mniej higienicznych czynności w warunkach, kiedy każdy turysta wozi swoją drogocenną rolkę papieru ze sobą. A teraz spróbujcie urwać kawałek naleśnika i nabrać porządnie sos jedną ręką...
Amit był postacią niezwykle aktywną na Couch Surfingu, więc w nie do końca zrozumiałych okolicznościach zgarnęliśmy też czekającego na autobus, a wykopanego z hostelu Hiszpana, pierwszego obcokrajowca, z którym zetknęliśmy się w tej podróży. Wysłuchaliśmy też historii o pewnym polskim kozaku, który u Amita spał poprzedniej nocy, zadawał tysiące pytań o Indie i zasypał pokój piaskiem z namiotu, w którym spał z jakąś dwójką nowo poznanych Hindusów gdzieś w gujarackiej dżungli. My byliśmy raczej milczący, ale chyba nikt nie uznał nas w tym wszystkim za intrygujących i tajemniczych.
Kolejnego dnia wysłano nas zaprzyjaźnioną, niedrogą taksówką do fortu Meherangarh, punktu obowiązkowego w Błękitnym Mieście. Taksówki są w Indiach ogólnie tanie (z pewnością w porównaniu do Europy), ale ta nie była, zwłaszcza porównana do cen noclegów itd. W Indiach parę razy doświadczyliśmy paradoksu w którym zostając w tanim hostelu w ścisłym centrum moglibyśmy zapłacić dokładnie tyle ile za dojazdy do mieszkania hosta w odległym punkcie miasta. No, zwłaszcza taksówką. CS może więc nie być najgenialniejszym sposobem na cięcie kosztów, zwłaszcza jeśli nie potraficie się targować o riksze do pierwszej krwi (albo podróżujecie z kobietą, które – jak wszyscy wiemy – nie lubią chodzić i nawet swojemu hinduskiemu mężowi według Amita gwarantują wyższą stawkę). Na pewno jednak CS zawsze gwarantuje Wam towarzystwo i to miłe uczucie, że ktoś na Was czeka:). 
Meherangarh Fort
W forcie czekały takie atrakcje jak pan pozujący do zdjęć z fajką i szablą w cenie wejściówki oraz, już płatny dodatkowo, ale reklamowany we wszystkich szanujących się przewodnikach chiromanta.
Fort był kolejnym zaskoczeniem po przystępnych cenach Udajpuru i Aurangabadu – zagraniczni turyści (tym razem Esteve poproszono o dowód) musieli wykupić specjalny bilet z audioguide'm w cenie 500 rupii, na Indie całkiem sporo. Do pałacu prowadziło strome podejście, a z nieba nawet przed południem lał się niemiłosierny żar. Udało nam się go jednak przetrwać i wyglądać całkiem świeżo na zdjęciach (nie rozumiem jak to możliwe). Z pomocą przyszedł nam też uroczy pokoik, do którego wstęp zarezerwowany był dla tych z droższym biletem, gdzie w miłej temperaturze można było zalec na wieczność na miękkiej kanapie, słuchając tradycyjnej muzyki medytacyjnej.
Chciałabym Wam napisać coś więcej o historii w którymkolwiek z miejsc w Indiach, ale niestety pędziliśmy tak bardzo lub byliśmy tak zmęczeni, że za wiele się nie dowiadywaliśmy. W tej chwili mogę więc wiedzieć jedynie tyle ile wikipedia.

pokaz zwijania turbanu dla turystów
W drodze powrotnej postanowiliśmy dotrzeć do centrum miasta na piechotę, przez cudowną plątaninę wąskich, niebieskich uliczek. Napotkaliśmy po drodze korek riksz, trzy dziewczynki, które poprosiły żebym zrobiła im zdjęcie i całą masę innych ludzi (i środków transportu, jak na przykład osły na autopilocie transportujące gruz w tylko im i właścicielom znanym kierunku, kiedy już upewniono się przez związanie kopyt że nie pobiegną w siną dal).

Sardar Market, Jodhpur
Po samym zwiedzaniu fortu byliśmy tak zmęczeni, że tylko – nie mając jeszcze traumatycznych, żołądkowych doświadczeń po których byłam bardziej ostrożna – przekąsiliśmy kulfi (lokalne mini lody) i królewskie omlety, po czym wróciliśmy do bazy, którą była galeria Amita. Jakież to były jednak omlety! Rozsławione na cały Jodhpur i poza jego granicami, wśród wszystkich obcokrajowców, którzy kiedykolwiek postawili swoją stopę w Jodhpurze. Fakt, omletów było chyba ze 20 rodzajów i aż mi ślinka cieknie, kiedy o nich myślę, chociaż to naprawdę zwykły omlet. Myśleliśmy że to taki ewenement na skalę całych Indii, te omlety – tak nam przedstawiał sprawę Amit. Jakież było nasze zdziwienie kiedy w Jaipurze okazało się że tak naprawdę każde stoisko ze stertą jajek to jednocześnie mini bar wszystko-z-jajek często połączony z podawaniem czaju, czyli idealnego zestawu śniadaniowego. Do Jaipuru na śniadanie zwykliśmy zadowalać się somosami i pakorami... Jednocześnie pragnę zaznaczyć, że jeśli omlet to w Indiach - w Nepalu nigdy nie trafiliśmy na tak dobre :p
niebieskie uliczki i rikszowy korek
Jakoś tak się porobiło, że mimo że dotarliśmy do Amita koło południa, już nie starczyło nam czasu i chęci na zwiedzenie kolejnej obowiązkowej atrakcji – królewskiego pałacu, w którym wciąż mieszka kolejny z radżastańskich władców. Najciekawszy w pałacu jest kontakst jego budowy, który akurat był opisany w naszym przewodniku. Budowę rozpoczęto w 1929 roku, aby stworzyć miejsca pracy dla głodujących, kiedy od 3 lat nie spadł porządny monsun. Skończono go po 14 latach i wyposażono w 347 pokoi, co nasuwa myśl, że od początku planowany był do częściowego udostępniania turystom, dzięki czemu królewskiej rodzinie mógłaby się zwrócić ta charytatywna inwestycja. Zwłaszcza, że dzięki temu opuścili też zamieszkiwany dotąd fort;).
Poczekaj, nie ma zdjęć bez pozowania!
W Indiach bardzo zdziwiło mnie, że pozowanie jest dokładnie odwrotne niż to kreowane w zachodniej kulturze. U nas  smęty toczące się ulicami lub prawie przysypiające na nudnej imprezie, jak na zawołanie do zdjęcia pokazują swój najszerszy, najpiękniejszy uśmiech. W Indiach dziewczyny pozowały odwrotnie - im poważniej, tym lepiej, choćby wcześniej śmiały się do łez. 
W każdym razie nie udało nam się do niego dotrzeć i musieliśmy zadowolić się jego świetnym widokiem z Blue City Mall. Byliśmy jednak bogatsi o jazdę na skuterze – póki co tylko w 2 osoby, co miało się zmienić w Jaisalmerze. Pojechaliśmy tak, na zmianę, do kafejki internetowej gdzie Esteve pilnie musiał załatwić parę spraw związanych z uniwersytetem.
Kiedy się ściemniło, po nieco ponad 24 godzinach w Jodhpurze (naprawdę pędziliśmy!), Amit podrzucił nas na dworzec, zachwyciliśmy się thali i wpakowaliśmy do autobusu, który o 4 nad ranem zostawił nas na opuszczonym, ciemnym placu w Jaisalmerze...
Jodhpur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz