poniedziałek, 20 lipca 2015

Udajpur - najbardziej romantyczne miasto Indii?

Udaipur, Jogdish Mandir
Tego o Udajpurze dowiedziałam się dopiero później, z książki Ediego Pyrka (pierwszej w karierze i obecnie nieco przedatowanej książki, w przeciwieństwie do „Nepalu” Kingi Choszcz, która Pyrka u siebie polecała). Autobus, jak to indyjskie prywatne autobusy mają w zwyczaju, wypluł nas na bliżej nie określonych, mało romantycznych przedmieściach. Naszym największym zmartwieniem było znalezienie internetu, żeby napisać hosta, że oto dotarliśmy. Próbowaliśmy więc go znaleźć, ale nawet kiedy był, złośliwy portier z hotelu nie chciał podzielić się hasłem. Wysłał nas za to dzieloną rikszą (czyli taką w której na dwóch ławeczkach mieściliśmy się w 9-tkę i płaciliśmy tylko 20 rupii!) tam gdzie internet mógł być. Chodziliśmy, pytaliśmy... ale dalej go nie było. Miasto zaczynało się za to robić coraz ciekawsze.
Sprzedawcy
Ostatecznie postanowiliśmy zaufać naszemu przewodnikowi, w którym było napisane, że internet można znaleźć w okolicach Hanuman Ghat (podobnie do wszystkiego czego jeszcze może potrzebować turysta, bo Hanuman Ghat to najbardziej turystyczna okolica Udajpuru). Zamiast pójść do kafejki, zamówiliśmy herbatę w bardzo nieindyjskim, ale pozwalającym na odetchnięcie od zgiełku cafe Satori, jednocześnie kradnąc dla naszych telefonów prąd i internet.
Satori i nasza jazda riksza!
Naszym hostem w Udajpurze był Himanshu, pierwszy właściciel hotelu, który przenocował nas w Indiach. Hotel był w generalnej przebudowie i z tego względu nie bardzo nadawał się dla gości, ale dla Couch surferów, którzy później w ramach rewanżu mają mu dawać nieco fake’owe 5/5 na tripadvisorze jak najbardziej. Himanshu jest młodym, ambitnym przedsiębiorcą planującym rozwijać się w dość interesującej strefie wysokiej jakości backpackingu (interesującej, bo luksus to nie backpacking, który dla mnie bardziej wiąże się z dziadingiem), pracuje nad hotelem w Udajpurze i rodzinnym Jaipurze, razem ze swoją indonezyjską dziewczyną planując stworzenie całej marki „Orangutan backpakers” (czy jakoś tak).

Bagore-ki-Haveli i ghaty
W każdym razie starał się być bardzo gościnny, wziął nas na przechadzkę do Jogdish Mandir i na Hanuman Ghat, gdzie oglądaliśmy kąpiące się dzieciaki, City Palace i Lake Palace (duże rozczarowanie, że jeden z najbardziej pocztówkowych budynków w mieście to luksusowy hotel) w promieniach zachodu słońca. Przy okazji spaceru obejrzeliśmy tradycyjne rysunki charakterystyczne dla Udajpuru, wykonywane w pracowni znajomego naszego hosta i dowiedzieliśmy się, że w sąsiednim stanie Gujarat jest prohibicja nie, jak myśleliśmy, z szacunku do muzułmanów, ale dla Gandhiego, który stamtąd pochodził. Na obiad po raz pierwszy w Indiach zjedliśmy u Himanshu mięso, za które - jak się później okazało - musieliśmy sporo zapłacić (bo nocleg jest w ramach couch surfingu, nie jedzenie ;)).
Kolejnego dnia powiedzieliśmy że nie jesteśmy głodni i zjedliśmy lunch na bazarze, po czym wrzuciliśmy w siebie dwie paczki chrupek. Niestety nie stać nas na zacne restauracje hostów sprzedających wodę z 3-krotnym przebiciem!
Dużo hoteli w turystycznych, indyjskich miejscowościach ma taras na dachu, z których zwłaszcza w Udajpurze, roztaczają się przepiękne widoki. Kiedy zapadał zmrok nad naszymi głowami zaczęły przelatywać setki nietoperzy migrujących tak co wieczór. Pierwszy raz widziałam coś takiego.
Widoki z dachu
Himanshu nalegał żebyśmy zostali jak najdłużej i którejś nocy spali z nim na dachu, ale nie bardzo kusiła nas ta opcja. Z niewiadomych przyczyn, nie mogąc zasnąć, złapałam natomiast pierwszej nocy nastrój z horrorów, bojąc się że może Himanshu sprowadza ludzi do swojego hotelu i po zmroku morduje (serio). Na jego profilu nie było komentarzy od tych licznych couch surferów, o których opowiadał, a okoliczności były bardzo odpowiednie – my, kompletnie pusty hotel i Himanshu ze swoimi pracownikami. Rankiem jednak obudziliśmy się ze wszystkim na miejscu,  a wieczorem odkryliśmy nawet, że zimna woda pod prysznicem to nie jego złośliwość, tylko nasza głupota w lokalizowaniu hinduskich kurków.
Cały kolejny dzień spędziliśmy odkrywając Udajpur. Zaczęliśmy od City Palace, w którego części wciąż mieszka rodzina królewska (sam Radżastan był kiedyś podzielony na 11 zachowujących pod wieloma większymi władcami autonomię, przyłączając się dopiero do niepodległych Indii). Królowie Udajpuru strzelali spośród wszystkich królestw najwięcej fochów i  pozostawali w zasadzie w stanie ciągłej wojny, co doprowadziło do tego, że byli też najbiedniejsi. Teoretycznie byli też skazani na przegraną w walce ze swoimi największymi wrogami - Mughalami (ich imperium obejmowało całe północne Indie i nie tylko i to oni są twórcami m.in. Taj Mahal), ale udajpurscy władcy potrafili się wykazać sprytem. Jadąc np. konno na spotkanie mughalskiej armii wykorzystującej słonie, przebrali konie za słoniątka, których dorosłe osobniki wrogiej armii nie zamierzały tknąć. Jak się sprawy potoczyły - nie wiem, ale plan brzmi ciekawie, a pałac na który patrzyliśmy był imponujący. Było w nim też okrutnie gorąco (monun zaczął się dopiero tego dnia wieczorem!), co sprawiło że prawie zemdlałam i musieliśmy się ratować wodą i smacznymi somosami.
City Palace
Po nieco wyczerpującym pałacu przyszła pora na zakupy. Szczerze mówiąc zakupy robimy podczas tej podróży często, snując się po bazarach i zwiedzając jednocześnie. Tym razem polowaliśmy na buty dla Esteve, co doprowadziło nas krętymi uliczkami do miejsca, do którego początkowo wysłano nas w poszukiwaniu internetu poprzedniego dnia. Okazało się że jednak nie było to tak daleko.

Kiedy przed pokazem kulturalnym chcieliśmy zgarnąć Himanshu z hotelu i chwilę odpocząć, zastał nas i policjantów, którzy nagle zjawili się w okolicy, monsun (taki na serio, z krowimi plackami powoli rozpuszczającymi się w rzeczkach płynących ulicami). Himanshu musiał się nimi zaopiekować, więc nieprzekonani pobiegliśmy sami w deszczu do pobliskiego Bagore-ki-Haveli. Na pokazie, co ciekawe było tyle samo turystów hinduskich co „zachodnich”. Kilku z nich spotykaliśmy później w innych miejscach. Sam pokaz zaczął się nieco żenującą scenką faceta ujeżdżającego drugiego, który udawał tygrysa. Na szczęście później prezentowane były przede wszystkim interesujce tańce kobiet (z dzwoneczkami, ze stosem dzbanów lub jednym, płonącym na głowie) i – ku mojemu niezadowoleniu, ale radości dzieci, którym nie przeszkadzała lekka sprośność – tańczące pacynki (mi nie tyle przeszkadza sprośność co głupie pacynki). Pokaz nie był jednak drogi (100 Rs), więc myślę, że jeśli nie macie zdecydowanie lepszych opcji na wieczór w Udajpurze, można się skusić.
 

Kolejnego dnia mieliśmy wybór między autobusem o 8 i 13 do Jodhpuru, więc żeby zobaczyć jak najwięcej zdecydowaliśmy się wstać skoro świt. Tak zaczęliśmy pędzić przez Radżastan (podczas drugiej części podróży po Indiach chcemy jednak trochę zwolnić, bo... tak lepiej;))!
 
Udaipur

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz