niedziela, 19 lipca 2015

Meow Meow Aurangabad



Nie jeździliśmy w Indiach stopem, a i tak dziwnym trafem nie było ani chwili (lub odrobiny energii) na pisanie czegokolwiek (ani czytanie przewodnika, który dojechał do nas trzeciego dnia). Następnego ranka po dotarciu do Aurangabadu, zostawiliśmy zbędne obciążenie - obecne nawet w podręcznym bagażu - w hotelu i drugi dzień w tych samych ciuchach wybraliśmy się na podbój jaskiń Ellora. Najpierw jednak czekał nas półgodzinny spacer przez miasto na autobus. Przy okazji w kantorze dowiedzieliśmy się o Daulatabadzie przy drodze do Ellory w którym znajduje się Fort Deogiri. W prawie każdym indyjskim mieście są (co najmniej) dwa miejsca, z których odjeżdżają autobusy (dla autobusów prywatnych i właściwy City Bus Stand), ale tego nauczyliśmy się dopiero dwa dni później w Jalgaon. W Aurangabadzie dotarliśmy tylko do zapełnionego czerwonymi busami dworca rządowego, gdzie wszystkie nazwy były w hindi, ale na szczęście ludzie zawsze przychodzili nam z pomocą. Pomagali zwłaszcza Esteve, który wygląda w Indiach (i Nepalu) jak swój, ale w związku z tym pomoc dostępna jest czasem tylko w hindi i do rozmówcy nie dociera, że go nie rozumiemy. Ja z kolei jestem białaską od zdjeć. Po kilku sesjach z grupami napalonych nastolatków ustaliłam zasady – zdjęcia z dziećmi i dziewczynami robię sobie zawsze, ale w przypadku facetów limit szybko się wyczerpuje (zwłaszcza w Ajancie przy ogromnej liczbie turystów, kiedy jedni odchodzili i pojawiali się nowi, zauważając że zgadzam się na zdjęcia, mogłabym tam pozować 5 godzin jak figura od Madame Tussaud’s).

Tak czy inaczej byliśmy w rządowym autobusie. Tutejsza jazda sprawia, że nie trzeba wybierać się do lunaparku, tyle adrenaliny jest w samej jeździe autobusem z lat 70-tych podskakującym na wybojach i testującym czas hamowania przez wozem zaprzęgniętym w śliczne krowy (naprawdę ładniejsze niż u nas!) lub wciskającym się w ostatniej chwili między ciężarówkę wyprzedzaną i jadącą z naprzeciwka. Po godzinie dotarliśmy do Ellory.


Ellora to kompleks 34 wykutych w skale świątyń (podobnie do Ajanty) w większości buddyjskich i hinduistycznych, 4 ostatnie reprezentują dżinizm (ale do nich nie udało nam się dotrzeć). Najsłynniejsza jest największa, Kailasanatha temple, na wprost wejścia, po której pozostałe są już po prostu w porządku. Wracając trochę czasu zajęło nam zatrzymanie autobusu machnięciem ręki, ale ostatecznie dotarliśmy w obstawie do fortu. Z uwagi na duże dysproporcje w cenach biletów (np. 250 dla turystów i 10 dla obywateli Indii) i to, że Esteve nawet na ulicy brany jest za Hindusa, postanowiliśmy wypróbować historię o jego indyjskich korzeniach i... udało się. Niestety nigdy więcej nie udało mu się wejść po hinduskiej cenie (prosili o paszport albo dowód), ale druga połowa podróży wciąż przed nami (a tymczasem ja mam nepalskie ceny dla nepalskich studentów – nawet w autobusach!- z moją szpitalną legitymacją).
Kailasanatha Temple w Ellorze
Ellora


Dlatego

W forcie nieoczekiwanie trafiliśmy na atrakcję polecaną w przewodniku, którego jeszcze wtedy nie mieliśmy. Otóż często się zdarza, że strażnicy w zabytkach dorabiają sobie jako nieoficjalni przewodnicy (o czym – oczekiwanym „prezencie” – informują na końcu, wcześniej po prostu uprzejmie proponując, że coś Ci pokażą). Tym razem strażnik, wyposażony w latarkę, pokazał nam jedyną, historyczną drogę do fortu, wiodącą przez pełen stopni i zakrętów labirynt, w którym panowały egipskie ciemności. W związku z tym fort nigdy nie został zdobyty. Przez całą drogę nad głowami słyszeliśmy piski i czuliśmy drażniący zapach, kiedy doszliśmy do końca i zrobiłam zdjęcie sklepienia okazało się dlaczego.
Fort Deogiri


słodki ciężar na naszych plecach kolejnego dnia
Po powrocie zabraliśmy rzeczy, dowiedzieliśmy się że plecaków wciąż nikt nie widział i pojechaliśmy do naszego pierwszego hosta w Indiach – Saurabha, studenta medycyny. We wszystkich miejscach w Indiach standardy couch surfingu są, ze względów mieszkaniowych, znacznie wyższe niż w Europie – zawsze dostajemy własny pokój! Dwa razy zdarzyło nam się też w związku z tym mieszkać za darmo w hotelach, których właścicielami byli nasi hości.
Małpeczki z fortu 
Pobyt w Aurangabadzie był w zasadzie przeznaczony na ogarnięcie się (i bagaży) w Indiach, ogarnięcie samych Indii i załatwienie paru spraw. Jak na przykład zdobycie karty SIM, co w Polsce wiąże się z 1 minutą i 5 złotymi. Ale nie w Indiach. Od jakiegoś czasu każdy sprzedawany w Indiach numer (nawet prepaid) musi zostać zarejestrowany, opatrzony podpisami, zdjęciami i kopiami paszportu. Z rikszarzem wybraliśmy się więc do najbliższego salonu sieci komórkowej, bo w zwykłych punktach z doładowaniami takie rzeczy są niemożliwe.
Zaczęliśmy wypełniać formularz -  potrzebowaliśmy stałego adresu w Indiach, kazano nam podać numer Saurabha i zadzwoniono do niego. Po przejściu tych mąk okazało się że polskie zdjęcie do dowodu nie wchodzi w rachubę - musiałam zrobić sobie indyjskie zdjęcie na wprost, w moim image'u niemyjącego się od 3 dni bezdomnego. Później przydały mi się te zdjęcia jeszcze parę razy, więc nie ma tego złego. Kiedy doniosłam zdjęcia, uiściłam opłatę i dostałam upragnioną kartę wciąż nie była aktywna. O 20:00 miałam zadzwonić pod numer obsługi klienta (na szczęście pod nr 3 można było pogadać po hindusku angielsku) i przejść proces aktywacji i identyfikacji, jeśli przeszłam go pomyślnie, kolejnego dnia miałam dostać sms z potwierdzeniem i zacząć działać. Udało się! Całe to zamieszanie przez to,  że w Indiach były ponoć zamachy terrorystyczne z użyciem nierejestrowanych na nikogo prepaidów. Po 2 dniach okazało się, że nie będzie tak kolorowo - SIM kupiliśmy w stanie Maharasztra i tylko tam działa bez... roamingu. We wszystkich pozostałych indyjskich stanach obowiązuje nas roaming.


Saurabh był bardzo pozytywny, pełny energii i w związku z tym mocno znudzony życiem w indyjskim mieście pozbawionym rozrywek, jakim jest Aurangabad. Pomaga sobie od niedawna Couch Surfingiem, a od dość dawna... no właśnie. Pierwszego dnia pogadaliśmy sobie, przyszło paru kumpli. Drugiego dnia, kiedy wróciliśmy z miasta koło 14:00 szczęśliwi że znalazły się naszego bagaże i nic z nich nie zniknęło, Saurabha jeszcze nie było natomiast przy w pełni zaciemnionych oknach i niebieskich lampach (obecnych w całym domu) chillowali jego dwaj dość ponurzy znajomi, którzy wpuścili nas tylko do domu i więcej  się nie odezwali.
Hinduscy bogowie w domu Saurabha


Przyszedł Saurabh i jeszcze kilku kolesi. Zaczęli słuchać muzyki. Była 18 kiedy impreza 10 kolesi była w pełni, transowa muzyka, tańce, popisy na gitarze. Siedzieliśmy na kanapie umierając z gorąca, łapiąc internet i przecierając oczy ze zdziwienia gapiąc się na nich. Nie do końca wiedzieliśmy co o tym myśleć. Zaproponowano nam kreski i pozwolono odmówić, dla spokoju zaciągnęliśmy się parę razy paloną na puszce zamiast ze skręta trawą. Zniknęła nasza, wystawiona na spróbowanie dla Saurabha, nalewka cioci Jasi, do kompletu z paroma innymi alkoholami (lubowali się w taniej whiskey). W naszym pokoju rozłożyło się 3 kolesi i nie mieliśmy gdzie uciec. W końcu kiedy dwóch się ulotniło, dołączyliśmy do kolesia z gitarą, który ewidentnie się tam zadomowił i objawił nam parę tajemnic. Kreski nie były koką tylko syntetycznym narkotykiem zwanym meow, meow albo dronem, zupełnie według niego nieszkodliwym (poza koszmarnym zgrzytaniem zębami który może być jedynym efektem ubocznym) i zajęło nam z 15 minut przekonanie go że jednak go nie potrzebujemy.
alternatywa dla leniuchów
Siedział w naszym pokoju żeby poćpać sobie w spokoju, bo nie zamierzał się dzielić z resztą kompanii (w skład której zresztą wchodził diler tej całej apteczki). Wytłumaczył nam parę rzeczy na temat zwyczajów w Indiach, pograł na gitarze i wyjawił, że nieczęsto bywa u Saurabha, bo ma znajomych w okolicy, a wszyscy tam wiedzą jaką jego mieszkanie ma reputację, podczas gdy on z narkotykami zerwał jakiś czas temu (i tylko tego wieczoru miał chwilę słabości).

Ajanta


Po dwóch nocach u Saurabha i trzech ogólnie w Aurangabadzie (co okazuje się byc naszym rekordem, bo w innych miastach zatrzymywaliśmy się na nie dłużej niż dwie) wybraliśmy się z plecakami do Ajanty, mając nadzieję, że nasz przedatowany przewodnik i aplikacja redbus (przydatna przy podróżowaniu autobusami po Indiach!) mają rację, a my zdążymy ze wszystkimi przesiadkami. W Ajancie nie tylko my byliśmy przejazdem i strażnik za 20 rupii przechowywał bagaże. W związku z tym mogliśmy zwiedzać bez obciążenia. W Ajancie, pokryte przez dżunglę i zapomniane na stulecia, czekało 26 jaskiń, położonych przepięknie w kształcie podkowy. Jaskinie to świątynie, głównie buddyjskie, rzeźbione w pionowej ścianie. W Ellorze można oglądać podobne, ale w Ajancie są bardziej dekoracyjne, a w niektórych zachowały się malowidła ścienne. Razem z nami były tam prawdziwe tłumy, przede wszystkim hinduskich turystów (jak wszędzie). Po obejrzeniu świątyń i wdrapaniu na wzgórze zabraliśmy plecaki i modliliśmy się żeby przyjechał i zatrzymał się przy nas (bo to nie takie oczywiste) autobus jadący to Jalgaon. Okazało się, że jedzie tam każdy mijający Ajantę, ale i tak próbowano nam wcisnąć przejazd taksówką za 1000 rupii od osoby (autobus około 60-70). Kiedy dojechaliśmy zbliżała się godzina odjazdu ostatniego autobusu do Ahmedabadu z listy redbusa, a prywatnych autobusów nie było widać.

Ajanta

Zaczęliśmy iść przed siebie, tam gdzie ktoś stwierdził że jest dworzec kolejowy, a ktoś inny, że może prywatny przystanek. Udało nam się go znaleźć i okazało się że na tańszą wersję nie było już biletów, musieliśmy się więc, jedyny raz jak dotąd, szarpnąć na autobus sypialniany z AC (i to są prawdziwie sypialniane autobusy z pryczami!). Wywiew AC był wyrwany, w związku z czym podróż była mroźna, a nawiew tak silny że wypluwał wszystkie z naszych misternych blokad. W takiej sytuacji już lepiej regulować sobie naturalny nawiew otwierając okno :p. Do Ahmedabadu dotarliśmy nad ranem i w zasadzie tylko przeskoczyliśmy z jednego do drugiego autobusu i już pędziliśmy do Udajpuru.
Pan w Jagaon robi nasz pierwszy (ale nie ostatni!) chowmein w Indiach

nasz ultra lux autobus

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz