niedziela, 26 lipca 2015

Skąd wziąć wodę na pustyni?

Diwan Nathamal's Haveli, Jaisalmer
Dotychczas baliśmy się nocy w Indiach, a tu taka sytuacja. Nie do końca wiedzieliśmy co ze sobą zrobić. Po kilkunastu minutach rozeszli się prawie wszyscy pasażerowie którzy wysiedli z nami, a naganiacze dali sobie spokój z reklamowaniem hosteli i camel safari. Niczym przy bezpiecznym ognisku siedliśmy na ustawionych w kwadrat ławeczkach otaczających jedyny otwarty lokal starszego pana, sprzedającego chai chyba 24h/dobę. Czekaliśmy aż będzie wypadało zadzwonić po naszego kolejnego hosta („wypadało”, bo powiedział że możemy dzwonić już od 5 rano, a my łudziliśmy się że właśnie tak, ze standardowym opóźnieniem, dotrzemy). 
Nocne oczekiwanie i The Silk Route 
Oglądaliśmy biegające po placu watahy psów i zwiększającą się liczbę klientów naszej małej knajpki. Bezdomni powoli wstawali po spędzeniu nocy dzieląc chodnik z krowami, a z dachów autobusów podnosili się ich kierowcy, z których obecności wcześniej nie zdawaliśmy sobie sprawy. Bhawani – nasz host – nie odpowiadał. W Jaisalmerze w ogóle ma miejsce niespotykana rzecz – na open request (czyli taki, który pisze się jako list otwarty do kogokolwiek kto ma ochotę Cię przenocować) wg Amita zawsze odpowiadają tłumy, co przydarzyło się i nam. Większość naprawdę oferuje spanie za darmo (albo za 5/5 na trip advisorze), inni są z hosteli, które ostatecznie każą płacić. Wszystko z powodu niesamowitej konkurencji jaka ma miejsce w Jaisalmerze na rynku camel safari. Za nie więc trzeba już płacić, niezależnie od okoliczności zaproszenia;). Podobnie było i u nas, chociaż hosta wybraliśmy spośród zgłoszonych propozycji idąc za radą Amita, który znał Bhawaniego.
Widok Jaisalmeru z The Silk Route i zdjęcie z armatą za które dziękujemy spotkanemu chłopakowi;)
Kiedy odezwał się do nas o 6 rano dostaliśmy polecenie podjechania motorikszą. The Silk Route, którym Bhawani zarządzał, był przepięknym, nowym hotelikiem w popularnym stylu haveli połączonym z galerią sztuki. Swoim gościom oferował wszystko, czego można sobie życzyć – od wizyty w biednych chatkach które znajdowały się metr od hotelu, przez (a jak;)) dostosowane do wymagań camel safari, po wieczory z muzyką... i dużo więcej. Mieliśmy szczęście, że biznes się jeszcze na dobre nie rozkręcił, w związku z czym mieszkaliśmy w cudownym pokoju hotelowym, zamiast mało zachęcającej przybudówki, która docelowo ma służyć couchsurferom. Bhawani był bardzo przyjazny, mimo że średnio dogadywaliśmy się po angielsku wypowiadał się o nas jak o swoich świetnych przyjaciołach i wrzucił sobie z nami zdjęcie na couchsurfing (do czasu aż nie przyjechali jacyś atrakcyjniejsi). 
Jaisalmer, Fort
Jednak nic za darmo – mieliśmy dać 5/5 na tripadvisorze jemu i jego znajomemu, do którego zabrał nas na lassi:p. Wybraliśmy się też na zorganizowane przez niego camel safari - najtańsza opcja nieco droższa od tego co oferowali inni, ale w końcu dał nam spanie za darmo :). Wiem, że moje opisy hostów w Indiach mogą brzmieć umiarkowanie ciepło, ale niestety - o ile wcześniej często zdarzało mi się trafiać na ludzi, z którymi świetnie się dogadywałam, o tyle w Indiach przez większość czasu nie było między nami tego czegoś... aż do Bombaju. Myślę, że po prostu po raz pierwszy zetknęliśmy się z kulturą aż tak różną od naszej i musielibyśmy spędzić w Indiach znacznie więcej czasu, żeby nauczyć się ignorować rzeczy które wydawały się nam dziwne. Poza tym może to być też kwestia podróży we dwójkę.

Ale wracając do camel safari, właśnie przez nie spędziliśmy w Jaisalmerze prawie najwięcej czasu z całej naszej pierwszej części wyprawy, bo jakoś trzeba to było tak wykombinować, żeby wystartować wczesnym popołudniem i spędzić tam noc, a pierwszego poranka mieliśmy problemy z podjęciem decyzji co do naszych planów. Jeśli ktoś miałby więcej czasu bez problemu, z charakterystyczną satysfakcją mógłby zorganizować wszystko sam – do ciekawych miasteczek i ruin na pustyni dojeżdżają busy i jeepy, można też wynająć rower i jakoś dotrzeć do któregoś z miejsc gdzie wynajmuje się wielbłądy. Nasza wycieczka wyglądała tak, że razem z nami jeepem Bhawaniego zabrało się dwóch - ponoć - kasiastych gości, którzy jechali na jeden dzień, żeby zobaczyć opuszczoną Khuldarę z której pochodziła rodzina jednego z nich i przejechać się na wielbłądzie. Mieliśmy im nie mówić ile płacimy za naszą wycieczkę (nie wiem czy dlatego że płacili mniej czy więcej ;)). Tak dużo chcieliśmy podczas tej wycieczki zobaczyć, ale niestety - „po znajomości” podjechaliśmy tylko do Khuldary i pobliskiej oazy (która okazała się takim jeziorkiem), po czym skierowaliśmy się do wioski wielbłądników jakieś 20 kilometrów od granicy z Pakistanem. 
Khuldara, oaza i wioska w drodze
Nasz przewodnik – 16-letni Amil, wyglądający znacznie młodziej, pracował przy organizacji podobnych wycieczek z dziadkiem od 10 roku życia. Właściwie odpowiadał za wszystko – prowadził nas, rozbił cały nasz 3-osobowy „obóz”, gotował i sprzątał. Obawialiśmy się niestety, że kasa którą z tego ma nieco odbiega od całości ceny którą daliśmy za „safari”. Próbowaliśmy trochę rozmawiać, chociaż mieliśmy pewne problemy z językiem, najlepiej szło nam w kwestii zwierząt. Kiedy zaczęło się ściemniać i sprzątaliśmy po kolacji, Amil zaczął śpiewać. Czuliśmy się dziwnie i staraliśmy się go przekonać że nie musi tego dla nas robić, ale takie śpiewanie jest obowiązkowym elementem każdej wycieczki, czuł się więc zobowiązany, żeby zaprezentować go także nam. Kiedy po pewnym czasie z sąsiedniego obozu wesołej grupy Francuzów przyszedł jego dziadek, śpiewanie przychodziło już bardziej naturalnie - zaczęliśmy śpiewać i my.
Amil gotuje
Pustynne zwierzęta 
W końcu ułożył nam na piasku posłania z koców będących wcześniej naszymi siedziskami na wielbłądzie, a sam położył się w jakiejś stosownej odległości mimo próśb żeby tego nie robił. Było bardzo przyjemnie tak leżeć i patrzeć w ciemne niebo. Wiał wiatr i był coraz silniejszy. Zaczęło też bezgłośnie błyskać, w związku z czym ja zaczęłam się stresować i mówić że na pewno będzie padać. Amil zapewniał, że na pewno nie będzie i Esteve – co Ty tam wiesz – twierdził podobnie. Zaczęło. Mieliśmy więc konkretną burzę z monsunem w środku nocy, przerażeni, kiedy dodatkowo w naszym sąsiedztwie rozłożyła się mała grupka walczących psów (z których jeden był naszym obrońcą i spędził przy nas całą noc <3). Zanim Amilowi udało się skądś wytrzasnąć pseudo-tropik ciężkie koce stały się jeszcze cięższe od wody którą przesiąknęły. Wiatr porywał i targał tropikiem, a my w ciemności widzieliśmy tylko niewielkie dziurki w nim kiedy niebo rozdzierała błyskawica. Po jakiejś godzinie wszystko się uspokoiło i wróciliśmy do spania całkiem przemoczeni.
Nasze rumaki i śniadanie
 Kolejnego dnia zjedliśmy śniadanie, pół godziny jazdy i byliśmy z powrotem u wielbłądników, gdzie czekał na nas Bhawani z jakimś kumplem, amatorem szybkiej jazdy jeepem. Kilka dni później zobaczyliśmy na facebook'u, że kolejne dwie urocze turystki już zasłużyły na rozstawienie na pustyni łóżek polowego (powinnam starać się myśleć, że to dlatego, że więcej zapłaciły, a nie dlatego, że były dwiema dziewczynami). 
Nasz pieski obrońca
Wiedzieliśmy dość dobrze, że nasze spanie na pustyni było prawie jak spanie w namiocie w przydomowym ogródku, ale w końcu tego chcieliśmy i to dostaliśmy – niezapomnianą noc. Sytuacja była więc i tak nieco bardziej świadoma od tej z „Gringo Trails”, gdzie ludzie wybrali się na wielkie camel safari pod Timbuktu. Kiedy zatrzymali się na noc po 5 godzinach drogi pytali się przewodników co to za światła na horyzoncie, a Ci zdawali się nie wiedzieć o co tamci pytają. Okazało się że kolejnego dnia powrót zajął im pół godziny, a miasto było zaraz za jakąś wydmą.
You shall not pass!
Jaisalmer to jednak nie tylko camel safari. Znajduje się tam też cudowny fort i masa autentycznych, starych haveli, które niestety niszczeją. W części budynków zorganizowane są muzea, ale w części mieszkają ludzie którym nie starcza na naprawę domów. Kiedy weszliśmy do fortu Esteve zauważył faceta naprawiającego buty i wpadł na pomysł podrasowania swoich, kupionych w Udaipurze. Facet ochoczo zabrał się do pracy, ale niestety nie miał odpowiedniego rozmiaru podeszw. Zaproponował że pobiegnie po nie do warsztatu na co przystaliśmy, fundując sobie 40 minut na początku spokojnego, później już nieco nerwowego gdzie-są-moje-buty-czy-kiedyś-wrócą oglądania przewijających się ludzi. Facet wrócił z butami i poszliśmy dalej. 
Mała księżniczka z fortu
Fort, Jaisalmer
Zaglądaliśmy do pustych świątyń i w małe uliczki. Kolejny chłopak opowiadając, że w samym sercu fortu od niedawna przyjmuje couchsurferów, zabrał nas klatką schodową pozwalającą zajrzeć do każdego pomieszczenia w jego wąskim, 3-piętrowym domu, na dach na którym urządził włoską restaurację. Kiedy tam byliśmy usłyszeliśmy muzykę i pobiegliśmy z powrotem, że zobaczyć co to za pochód, ale już go nie znaleźliśmy. Spóźniliśmy się ostatecznie do otwieranych w nietypowych godzinach dżinijskich świątyń, które są ponoć ozdobą fortu, natomiast dzięki padającemu deszczowi spędziliśmy sporo czasu z jednym ze sprzedawców, który dwoił się i troił żeby skołować mi sukienkę którą będę chciała kupić (bo to dobra karma na początek sezonu, który zaczyna się z monsunem). 
Zastanawialiśmy się też nad chustą, kiedy przyszła grupa licealistów z Francji, którzy bawili się w Jaisalmerze w grę na wymienianie rzeczy... Podchodzili do kolejnych osób i prosili o zamianę tego co oferują na coś (myślę, że tak miało być w założeniu) o wyższej wartości. Czemu? Nie wiem...
Sprzedawca opowiedział nam swoją historię, której szczegółów już niestety nie pamiętam. Pochodził z wioski w Rajasthanie, gdzie mówiło się tylko po radżastańsku i żyło z hodowli kóz, krów i sprzedaży mleka na targowisku w pobliskim mieście. Jednak z roku na rok było coraz gorzej – coraz większa susza sprawiała, że zwierzęta umierały i musiał wynieść się do miasta. Trafił do Gudżaratu, gdzie próbował pracować, ale nie znając języka nie miał na nic szans. Nie miał też pieniędzy, nawet na powrót do domu. Ostatecznie ktoś podwiózł go za darmo czy coś w tym stylu. Zaczął uczyć się angielskiego jak to zwykle w tamtych stronach – od turystów i zatrudnił go jakiś właściciel sklepu. Sklepu w którym aktualnie spał, żył i pracował jako jedyny pracownik, co i tak było jego wygraną na loterii, bo może pracować i jeszcze coś tam przeznaczyć na posłanie brata do szkoły. Nie chciał od nas pieniędzy, opowiedział po prostu jak mu się żyje. Wyjaśnił nam też że te wszystkie rysunki na murach przedstawiające Ganesha i daty, które tak często widywaliśmy, to ogłoszenia ślubne o tym, że dnia tego i tego, mieszkająca/y w tym domu dziewczyna/chłopak wychodzi za mąż i WSZYSCY (!) są zaproszeni (dlatego później już nie dziwiliśmy się nadmiernie, kiedy dowiedzieliśmy się że na ślubie naszych hostów z Bombaju było 1500 osób, dających przede wszystkim błogosławieństwo, nie koperty ;)).
Śniadanie w mieście :)
 Dowiedzieliśmy się też po co przy drzwiach sklepów i w samochodach wiszą papryczki z cytryną i pompony. Wszystko ma oczywiście odganiać złe moce. Należy wieszać jedną zieloną papryczkę na tydzień, a gdyby wskutek złych spojrzeń i uroków papryczka zaczęła się czerwienić należy dołączyć do sznureczka cytrynę.
Pompony, papryczki i ogłoszenie :)
Z podobnej do sprzedawcy wioski pochodzi też przyszła żona Bhawani'ego. Tak, tak. Nie(?)stety w Indiach wciąż większość małżeństw jest aranżowanych i Bhawani o swojej przyszłej wie że jest z sąsiedniej wioski i spokojnie dojrzewa sobie do małżeństwa w odosobnieniu gdzieś tam na pustyni ,podczas gdy on jeździ na Goa, korzysta z życia i towarzystwa uroczych podróżniczek.
Jedni się chowają, inni cieszą się deszczem
Kiedybyliśmy w Jaisalmerze monsun rozpadał się na dobre. Z okna naszego hotelu skąd był niesamowity widok na fort, miasto i ulice przed nami oglądaliśmy przeszczęśliwe dzieci bawiące się w strugach deszczu, ślizgające w kałużach...czysta radość!
W Jaisalmerze dzięki Bhawaniemu spełniło się też nasze marzenie, którego trochę się obawialiśmy w Udaipurze – jechaliśmy w trojkę na motorze, co w Indiach jest rzeczą absolutnie normalną :).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz