niedziela, 2 sierpnia 2015

Dotarliśmy do Nepalu

Sonauli, granica  od strony indyjskiej
Po 40 godzinach drogi. Ale wiecie, to nie taka droga jak do Trujillo, w klimatyzowanych lotniskach i samolotach. Samolotem droga zajęłaby nam zaledwie godzinę (za jedyne 3 razy więcej rupii kupując z jednym dniem wyprzedzenia wiec warto się jednak zastanowić nad drogą powietrzną, następnym razem :p). Tymczasem nasza droga pociągiem do Gorakhpur (13 godzin na dolnej pryczy ogólnej, wcale nie tak złej klasy sleeper, ze specyficzną hinduską rodziną, które zamieniło się w 16 godzin), autobusem do granicy w Sonauli (3 godziny zwieńczone próbą przejścia przez bitą drogę, która dzięki monsunowi zmieniła się w marzenie każdego prosiaczka), pieszo przez granicę zgadując gdzie też między sklepami przycupnął punkt odprawy paszportowej (mieszkańcy Indii i Nepalu nie muszą
nasza straż graniczna
pokazywać żadnych dokumentów więc jest to dość podrzędny budynek), po drodze, jeśli chodzi o mnie, w całej rozpaczliwej świadomości, że przez zarwany most i nepalskie drogi (tysiące serpentyn, a jechaliśmy nocą z kierowcą o ułańskiej fantazji, ale to już standard!) jednak nie dotrzemy w czasie bliskim 24 h, zaliczając, jak zwykle, mistrzowski upadek na śliskiej od błota i glonów ziemi przy pompie (mają tu w Nepalu super publiczne pompy!), ostatecznie lądując w autobusie, którym po 14 godzinach jazdy niczym na jachcie w sztormowej pogodzie dotarliśmy do celu. Katmandu.

 
Welcome to Nepal!
w tym pięknym domeczku dostaje się wizę
Nepalska granica nieco nas zaskoczyła (w zasadzie cały kompleks, który ma być jednym z największych przejść granicznych między krajami, ale przypomina bardziej targowisko niż stereotypową granicę). Zaskoczyło nas jednak to (może powinniśmy w Polsce więcej doczytać) że płatność za wizę akceptowana jest tylko i wyłącznie w dolarach. Żadnych euro, rupii indyjskich czy nawet własnych – nepalskich. Jak można się domyślić nie dysponowaliśmy tą walutą (ani prawie żaden z granicznych kantorów), a tam gdzie w końcu udało nam się wymienić, okazało się że są miejsca gdzie dolar stoi wyżej od euro i zdarto z nas kasę okrutnie.
 Kiedy jednak na odcinku między Pokharą a Katmandu wzeszło słońce można było zapomnieć o wszystkim, za oknem pokazały się takie cuda. Tropikalny las, tarasowe uprawy ryżu i woda z monsunu pędząca do rzeki wodospadami większymi niż większość które dotąd widziałam.

 Od samej granicy dało się zauważyć masę różnic między Nepalem, a Indiami (najprzyjemniejszy był asfalt na drodze, ale ogólnie jednak chyba Indiom bardziej należy się order za posiadanie autostrad z więcej niż jednym pasem w jedną stronę :p). Drastycznie zmieniły się rysy twarzy – w Nepalu przeważają chińsko-azjatyckie, ale stroje pozostały dość podobne (może trochę mniej sari), religia też – myślałam że większość społeczeństwa wyznaje buddyzm z uwagi na to, że tu się zaczął, ale okazuje się że jednak 80% to hinduiści (jak na przyklad nasza rodzina, która akurat kiedy przyjechaliśmy modliła się w kole za zmarłą matkę pana domu – każdy z obojga zmarłych rodziców ma przeznaczony dla siebie jeden dzień modlitwy w roku, kiedy rodzina zbiera się w domu najstarszego syna).
Różnicą która rzuciła nam się od razu w oczy były puste ulice – widok niespotykany w małym indyjskim miasteczku koło 18:00. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, ale ten ścisk naprawdę przeszkadza w Indiach i nawet nieświadomie może doprowadzać do skrajnej irytacji. Bez tłumów nawet oddycha się lepiej :p. Oczywiście wjeżdżając do Katmandu stanęliśmy w 1,5-godzinnym korku, tak żeby nie było za dobrze. Ale w zasadzie podróżując w tej części świata ćwiczy się intensywnie cierpliwość i tolerancję dla opóźnień, tak żeby 280 km w 9 godzin (lub więcej) podczas przejazdu przez góry nikogo nie dziwiło. Nasz przejazd był jeszcze dluższy z uwagi na zerwany (chyba przez rwącą rzekę) most na głównej drodze z granicy do Katmandu. Ze względu na tą okoliczność nie obowiązują przeprosiny ze strony przewoźnika, jak pewnie by było w Europie, tylko dopłata za dłuższy przejazd. W sumie jest w tym sens, bo nie jest to niczyja wina, a za benzynę ktoś musi zapłacić.
W Indiach oczekiwaliśmy muzyki, dużo muzyki. Miało jej być dużo, ludzie mieli tańczyć na ulicach (i nie jest to wiedza czerpana z Bollywood tylko z opowiadań tych którzy w Indiach byli), a ostatecznie nie było jej prawie wcale. Kontroler z nepalskiego autokaru nadrobił te zaległości puszczając lokalne kawałki przy maksymalnej głośności przez całą noc, stwierdzając najwyraźniej że wyłaczone światła nam wystarczą, a muzyka tylko nas utuli do snu.
 
Mając już przestudiowane docieranie do miast na couchsurfingu i odszukiwanie hosta, układaliśmy w głowach co zrobimy gdy będziemy na miejscu. Ale nie musieliśmy robic nic – Shankar, koordynator wymian z IFMSA, czekał na nas na dworcu na podstawie mojego mglistego smsa że wyjeżdżamy z granicy o 21:00 i powinniśmy być rano. Jak dobrze być w domu z dala od domu.
Z Shankarem i szalem, który dostaliśmy w prezencie, ja czerwony, a Esteve niebieski
Wbrew temu co dzieje w IFMSA na całym świecie (zabronione jest zabieranie na wymianę kogokolwiek z rodziny), już wcześniej ustaliliśmy że nie ma najmniejszego problemu, żeby Esteve mieszkał ze mną u naszej nepalskiej rodziny (która nieprzerwanie jest etatową host family od kilku(nastu) lat, kiedy w IFMSA był starszy syn, który teraz już skończył specjalizację z patomorfologii). Rodzina składa się z dziadków (póki co najdłużej gadaliśmy z BP, nie takim znowu dziadkiem, który jest emerytowanym urzędnikiem), młodszego syna z żoną i 2,5-latka (który narazie się nas za bardzo wstydził). Jest też pies – kolejna różnica z Indiami, gdzie żeby mieć psa (w sensie uważać psa za pupila, bo jedyne, które w Indiach widzieliśmy były cudne ale absolutnie wolne, wygłodzone i bezpańskie) trzeba chyba być bajecznie bogatym.

Całe popołudnie w zasadzie przespaliśmy, więc już więcej o Nepalu póki co nie napiszę :) A Indie postaram się nadrobić wkrótce - rodzina chodzi spać o 21 a do pracy chodzi się na 9/10, więc jest sporo czasu na pisanie.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz