Sonauli, granica od strony indyjskiej |
nasza straż graniczna |
Welcome to Nepal! |
w tym pięknym domeczku dostaje się wizę |
Kiedy jednak na odcinku między Pokharą a Katmandu wzeszło słońce można było zapomnieć o wszystkim, za oknem pokazały się takie cuda. Tropikalny las, tarasowe uprawy ryżu i woda z monsunu pędząca do rzeki wodospadami większymi niż większość które dotąd widziałam.
Od samej granicy dało się zauważyć masę różnic
między Nepalem, a Indiami (najprzyjemniejszy był asfalt na drodze, ale ogólnie
jednak chyba Indiom bardziej należy się order za posiadanie autostrad z więcej
niż jednym pasem w jedną stronę :p). Drastycznie zmieniły się rysy twarzy – w Nepalu
przeważają chińsko-azjatyckie, ale stroje pozostały dość podobne (może trochę
mniej sari), religia też – myślałam że większość społeczeństwa wyznaje buddyzm
z uwagi na to, że tu się zaczął, ale okazuje się że jednak 80% to hinduiści (jak na przyklad nasza
rodzina, która akurat kiedy przyjechaliśmy modliła się w kole za zmarłą matkę
pana domu – każdy z obojga zmarłych rodziców ma przeznaczony dla siebie jeden
dzień modlitwy w roku, kiedy rodzina zbiera się w domu najstarszego syna).
Różnicą która
rzuciła nam się od razu w oczy były puste ulice – widok niespotykany w małym
indyjskim miasteczku koło 18:00. Nie zdawałam sobie wcześniej sprawy, ale ten
ścisk naprawdę przeszkadza w Indiach i nawet nieświadomie może doprowadzać do skrajnej
irytacji. Bez tłumów nawet oddycha się lepiej :p. Oczywiście wjeżdżając do
Katmandu stanęliśmy w 1,5-godzinnym korku, tak żeby nie było za dobrze. Ale w
zasadzie podróżując w tej części świata ćwiczy się intensywnie cierpliwość i tolerancję
dla opóźnień, tak żeby 280 km w 9 godzin (lub więcej) podczas przejazdu przez
góry nikogo nie dziwiło. Nasz przejazd był jeszcze dluższy z uwagi na zerwany
(chyba przez rwącą rzekę) most na głównej drodze z granicy do Katmandu. Ze
względu na tą okoliczność nie obowiązują przeprosiny ze strony przewoźnika, jak
pewnie by było w Europie, tylko dopłata za dłuższy przejazd. W sumie jest w tym
sens, bo nie jest to niczyja wina, a za benzynę ktoś musi zapłacić.
W Indiach
oczekiwaliśmy muzyki, dużo muzyki. Miało jej być dużo, ludzie mieli tańczyć na
ulicach (i nie jest to wiedza czerpana z Bollywood tylko z opowiadań tych którzy w Indiach byli), a
ostatecznie nie było jej prawie wcale. Kontroler z nepalskiego autokaru
nadrobił te zaległości puszczając lokalne kawałki przy maksymalnej głośności
przez całą noc, stwierdzając najwyraźniej że wyłaczone światła nam wystarczą, a
muzyka tylko nas utuli do snu.
Mając już
przestudiowane docieranie do miast na couchsurfingu i odszukiwanie hosta,
układaliśmy w głowach co zrobimy gdy będziemy na miejscu. Ale nie musieliśmy robic nic –
Shankar, koordynator wymian z IFMSA, czekał na nas
na dworcu na podstawie mojego mglistego smsa że wyjeżdżamy z granicy o 21:00 i
powinniśmy być rano. Jak dobrze być w domu z dala od domu.
Z Shankarem i szalem, który dostaliśmy w prezencie, ja czerwony, a Esteve niebieski |
Wbrew temu co
dzieje w IFMSA na całym świecie (zabronione jest zabieranie na wymianę
kogokolwiek z rodziny), już wcześniej ustaliliśmy że nie ma najmniejszego
problemu, żeby Esteve mieszkał ze mną u naszej nepalskiej rodziny (która
nieprzerwanie jest etatową host family od kilku(nastu) lat, kiedy w IFMSA był
starszy syn, który teraz już skończył specjalizację z patomorfologii). Rodzina
składa się z dziadków (póki co najdłużej gadaliśmy z BP, nie takim znowu dziadkiem,
który jest emerytowanym urzędnikiem), młodszego syna z żoną i 2,5-latka (który
narazie się nas za bardzo wstydził). Jest też pies – kolejna różnica z Indiami,
gdzie żeby mieć psa (w sensie uważać psa za pupila, bo jedyne, które w Indiach
widzieliśmy były cudne ale absolutnie wolne, wygłodzone i bezpańskie) trzeba
chyba być bajecznie bogatym.
Całe popołudnie w
zasadzie przespaliśmy, więc już więcej o Nepalu póki co nie napiszę :) A Indie postaram się nadrobić wkrótce - rodzina chodzi spać o 21 a do pracy chodzi się na 9/10, więc jest sporo czasu na pisanie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz