niedziela, 29 lipca 2012

Źródła Gruzji

Czurczele i cała reszta
I tak docieramy do ostatniego punktu mojej pierwszej podróży w kaukaskie okolice - Tbilisi.
Bania wewnątrz
Bania z zewnątrz (a w tle medresa i twierdza Narikała)
Do stolicy przeniosłyśmy się z Agatą 23.07 w dość przyjemny sposób - cała reszta przyjechała z nami na popołudniową kąpiel w banii, a my dzięki temu miałyśmy tragarzy. W siódemkę wynajęliśmy sobie prywatny pokój z basenem gorącym, zimnym i sauną. Było nam to z Agatą w szczególności na rękę, biorąc pod uwagę spore prawdopodobieństwo spania pod gołym niebem. Pomimo całej cudownej gościnności Gruzinów couchsurfing nie jest tu nadmiernie rozwinięty, nie wiązałyśmy z nim więc zbyt wielkich nadziei. Po kąpieli wszyscy zwinęli się do Mcchety (wszyscy woleli ją od Tbilisi odczuwając dziwny wstręt do dużych miast), a my niespiesznie zaczęłyśmy szlajanie się po starym mieście. Nie zaszłyśmy za daleko, kiedy stwierdziłyśmy, że chyba trzeba usiąść, bo chodzenie z wielkimi plecakami jest zbyt męczące. Kiedy siedziałyśmy na schodach, czekając aż minie noc, znaleźli nas trzej azerscy chłopcy i zaczęli gawędzić pomimo rażącej bariery językowej. Oni bardzo starali się ze swoim angielskim, my z rosyjskim. Ostatecznie zostaliśmy przy angielskim. Wybrałyśmy się też z nimi na kawę, bo jeśli synowie nafciarzy stawiają to czemu nie skorzystać. Zwłaszcza mając całą noc pod rozgwieżdżonym niebem Tbilisi do dyspozycji. I dziwnie przyglądającego się nam faceta po drugiej stronie ulicy. On ostatecznie przekonał Agatę do kawy z Azerami. Kiedy siedziałyśmy w kawiarni, w okolicach 1 w nocy okazało się, że ktoś z niemal całkiem pustym profilem może nas przenocować. Pusty profil to bardzo poważny znak ostrzegawczy, do tego stopnia, że z Grześkiem, który też takim mógł się pochwalić, musiałam się spotkać na kawę zanim pozwoliłam mu do nas dołączyć. Zaryzykowałyśmy i znalazłyśmy się w chwilowo pozbawionym elektryczności mieszkaniu, pijąc wino z chłopcem pracującym dla armii i Milenijnych Celów Rozwoju jednocześnie. Był inżynierem, miał na koncie wiele dość traumatycznych doświadczeń i bardzo lubił i chciał się całować. Zwłaszcza w ciemnych kuchniach. Ostatecznie był jednak bardzo kochanym człowiekiem.




Następnego dnia spotkałyśmy się z naszymi, którzy planowali wpaść do Tbilisi na parę godzin i od razu jechać dalej. Wszyscy byli w kiepskich nastrojach, głównie z powodu pogody, która naprawdę uniemożliwiała poruszanie się. Byli też z bagażami, więc stracili jeszcze sporo czasu na szukanie miejsca, w którym mogli je zostawić. Ten sam czas my spędziłyśmy na tropieniu jedynej informacji turystycznej w mieście. Mapa z 2010 roku, którą porwałam z informacji w Mcchecie pokazywała ją na Placu Wolności. Tam jej nie było. Nie było jej też przy ulicy wskazanej z pełnym przekonaniem przez sprzedawcę jednego ze sklepów. Znalazłyśmy ją dopiero po około 40 minutach w Muzeum Narodowym (które w zasadzie - oznaczone dużym "i" - mijałyśmy jadąc do centrum z szoferem naszego hosta). W informacji turystycznej natomiast stwierdziłyśmy, że jedna na pięć pracujących tam osób mówi po angielsku, a mapy miasta się skończyły i będą za kilka tygodni. Rozkład jazdy autobusów w internecie jest, ale strona nie doczekała się jeszcze tłumaczenia na angielski. Zostawione więc z niczym poszłyśmy się spotkać z resztą. Reszta twierdziła, że Tbilisi jest brzydkie i zwiedzać go nie warto, poza może zerknięciem na Pałac Prezydencki i Samebę (czyt. Dupny Kościół). Po obejrzeniu ich podzieliliśmy się - my zostałyśmy z Łukaszem, który następnego dnia leciał, a reszta pojechała do zasugerowanego im przeze mnie Zugdidi zrobić sobie zdjęcie z abchaską granicą. W trójkę poszliśmy zlokalizować hostel gdzie czekały wszystkie rzeczy (kapelusz i już drugie majtki, które udało się zapodziać Łukaszowi podczas tej wyprawy, poprzednie padły łupem plaży w Batumi) zapomniane przez chłopaków z Signagi, a które Jamie, Andy i Inga przywieźli kiedy świętowali w Tbilisi urodziny Andy'ego. Legendarny hostel był oczywiście założony przez Polaka, a obsługiwany również przez jego znajomych. Po krótkim, bardzo przyjemnym odpoczynku w parku pojechałyśmy z Agatą do Muzeum Etnograficznego nad Żółwim Jeziorem, gdzie umówiłam się z ludźmi z IFMSA poznanymi w Pradze. Była tam też dwójka Litwinów z wymiany SCOPE - takiej, jaką będzie za 2 dni moja w Palermo. Umówiliśmy się z nimi, że z uwagi na mieszkanie w centrum (i pewien lęk, który w Agacie wzbudzał nasz host) przenosimy się do nich następnego dnia. Całe to zgromadzenie było spowodowane festiwalem folklorystycznym Art Gene. Niektórzy mówią, że popularność folkloru w Gruzji, zwłaszcza wśród młodych, wynika z braku innej oferty rozrywkowej. Osobiście wolę myśleć, że są po prostu tak przywiązani do swojej kultury i to podziwiać. Nikt przecież nie zmusza ich do słuchania pieśni regionalnych w samochodzie i przy grillu, a jednak z upodobaniem to robią. Lecący z głośników "Krakowiaczek jeden" zamiast techno jest ciekawą wizją, choć wydaje się dość abstrakcyjna. Posłuchać gruzińskiej muzyki można --> tu.


Festiwal Art Gene
Następnego dnia z plecakami wyruszyłyśmy na dworzec w celu sprawdzenia transportu do Batumi dla Agaty, gdzie miała dołączyć do reszty (w Tbilisi została po części, żeby zobaczyć miasto, po części żeby było mi raźniej). Był to też dzień szukania pamiątek biegałyśmy więc między stoiskami z biżuterią i krowimi rogami do wina, co sprawiło, że dzień przy spoglądaniu wstecz przedstawiał się wyjątkowo bezproduktywnie. Następnie wciąż z plecakami miałyśmy plan przetransportować się na trzecie już z rzędu Chaczapuri Ajaruli (jadłyśmy je każdego dnia, najpierw same, potem z resztą ekipy, a teraz Gruzinkami) lecz jako dziecko szczęścia (bo nie wiem jak z tym szczęściem u Agaty) w autobusie trafiłyśmy na Polki będące na EVSie w organizacji Droni, w której pracuje Tata. Tatę znam ze Stambułu i planowałam się z nią i tak spotkać, a tym sposobem zyskałyśmy dodatkowo skrytkę na bagaże. Dziewczyny zagadały, bo kojarzyły moje rzucające się w oczy, zielone spodnie, Agata kojarzyła je jeszcze skądinąd. Po Chaczapuri zrobiło się już dość późno i trzeba było zabrać rzeczy z Droni, żeby nie zostały tam na noc, po czym czekały nas 2 godziny wypoczynku na schodach filharmonii. Spotkałyśmy się z Litwinami i po zostawieniu rzeczy wyruszyłyśmy do twierdzy Narikała, po czym poszliśmy na kawę na starym mieście. Dobrze, że wypadła nam z tego planu Tata, bo nie dałybyśmy rady spotkać się już z kolejną osobą. Takie byłyśmy w Tbilisi rozchwytywane!


Jedna z najstarszych dzielnic w samym sercu miasta, jest w zasadzie budowana od nowa
Gruziński cmentarz


Targowisko z pamiątkami
Ostatniego dnia, czyli w zasadzie wtedy kiedy tego posta pisałam, z uwagi na moją noc na lotnisku, która nigdy nie jest nocą, odwiozłam Agatę na busa i poszłam się przejść po mieście. Samotność po takim czasie ciągłego przebywania z ludźmi jest naprawdę cudowna. Nie wiem czy było tego dnia chłodniej, czy może przyzwyczaiłam się już do klimatu, ale dałam radę przejść chyba z 10 km bez picia hektolitrów wody jak poprzedniego dnia. Zmęczenie dopadło mnie dopiero w centrum, zaczęłam więc szukać mrożonej kawy w cenie podobnej do dworcowej (poprzedniego dnia wypiłyśmy tam naprawdę świetną frappe) i trafiłam do spelunki, gdzie co prawda frappe nie było w menu, ale było w zakresie możliwości obsługi czym zyskali ogromnego plusa. Problem był tylko z angielskim, przez co okazało się, że w ich mniemaniu zamówiłam dwie kawy - jedną zimną, a drugą gorącą. Kiedy próbowałam wytłumaczyć nieporozumienie i powiedzieć, że zadowolę się pierwszą przyniesioną, która już stała przede mną, pan powiedział, że to jego błąd i nie może wziąć ode mnie żadnych pieniędzy. Nie i już, nawet kiedy go prosiłam, bo kawa była naprawdę dobra. Po kawie dokupiłam resztę pamiątek, ogarnęłam się i w trybie ekspresowym znalazłam na lotnisku, otoczona Polakami, jak z resztą przez cały nasz pobyt w Gruzji. Kiedy byłyśmy w Droni jeden z członków, gdy usłyszał, że jesteśmy z Polski złapał się tylko za głowę mówiąc, że pora byłaby już najwyższa na jakieś urozmaicenie. Właśnie w Gruzji nauczyłam się też rozpoznawać polską urodę, bo ludzie spotykani na ulicy dzielili się nie na tubylców i obcokrajowców, tylko tubylców i Polaków.

1 komentarz:

  1. Po przestawieniu na język chiński wychodzi: krzaczek, krzaczek Grzesiek krzaczek, krzaczek ;)

    OdpowiedzUsuń