sobota, 25 kwietnia 2015

Trst czyli Trieste

Triest, który odkryliśmy w sobotę po południu
Razem z Fabio odebraliśmy Esteve z lotniska (przy okazji zakochałam się we flightradarze, który pokazywał mi jak samolot Esteve lądował z 20 minutowym przyspieszeniem :)), a nasza wyprawa oficjalnie się zaczęła. Wciąż nie było do końca jasne gdzie będziemy spać (co było naszą-moją zmorą przez cały wyjazd), ale na szczęście w sprawie kolejnego dnia odpowiedział nam Adi z Triestu. No, nie do końca z Triestu, bo z Allahabadu niedaleko Nepalu, gdzie dokładnie tego dnia kiedy go spotkaliśmy było trzęsienie ziemi. Po studiach magisterskich w Szwecji robił PhD w Trieście i w momencie kiedy zgodził się nas przenocować (a nawet zostać kolejną noc kiedy okazało się że nie mamy gdzie się podziać) czekał na ceremonię uzyskania dyplomu i miał wylecieć do Indii na dwa miesiące. 
Port w Trieście
Zrobił nam szybką wycieczkę po centrum, po czym on zaczął się pakować, a nas wysłał do Opiciny i Miramare. Trafiliśmy w Trieście na włoskie obchody zakończenia niemieckiej okupacji (co dało nam tylko i aż tyle że na jednym bilecie można było jeździć 4 godziny :D) i te święta w pewien sposób cały czas za nami szły – w każdym kraju i mieście coś świętowano.
Mecze piłki ręcznej w kajakach były rozgrywane przez cały weekend :D
Tak jechaliśmy do Opiciny
W Trieście nie można kupować biletów u kierowcy, a w zabytkowym tramwaju wspinającym się na wzgórza Opiciny nie było nawet kasownika (żeby skasować bilet który i tak już grzecznie kupiliśmy w kiosku), więc ostatecznie woziliśmy się za darmo przez większość czasu. Wysiedliśmy z tramwaju przy wielkim obelisku i udaliśmy się na polecaną przechadzkę, szlakiem którym planowaliśmy dotrzeć do Castello di Miramare. Nie do końca nam się to udało, ale przechadzkę polecamy. Po drodze atrakcją są piękne widoki na wybrzeże i latarnię morską (Faro della Vittoria), ale także dość brzydkie, futurystyczne sanktuarium (Tempio Mariano Nazionale de Montegrisa) widoczne już z portu w Trieście. Wyszperałam, że nie jest aż tak nowe – biskup Kopru i Triestu postanowił wybudować je jeśli Triest nie zostanie zniszczony podczas wycofywania się Niemców i ponieważ rzeczywiście miał więcej szczęścia niż kilka innych miast w okolicy, sanktuarium powstało na początku lat 60-tych. 
Canale Grande po zachodzie, Pan Z Kotem na Głowie i Tempio de Montegrisa
Nieco zmęczeni przechadzką dotarliśmy do drogi po której przemieszczał się autobus i było dla nas logiczne, że skoro jesteśmy mniej więcej koło Miramare, tylko 250 metrów nad nim to autobus zjeżdżając naturalnie nas tam podrzuci. Podrzucił nas jednak z powrotem do samego centrum Triestu i byliśmy zmuszeni pokonać całą drogę z powrotem kolejnym autobusem, ale było warto.
Castello de Miramare

Kolejnego dnia, skoro zdecydowaliśmy się na zostanie kolejną noc w Trieście, wpadłam na genialny pomysł jazdy stopem do Kopru i Piranu w Słowenii i z powrotem. Adi i jego współlokatorka podpowiedzieli nam „świetny” przepis na dostanie się do granicy (autobusem jadącym godzinę 8 kilometrów :D!) i znaleźliśmy się w Muggii. Kiedy wjeżdżaliśmy na dworzec autobusowy widzieliśmy autobus odjeżdżający do Lazzaretto na granicy. Kolejny za póltorej godziny... c'est la vie! 
Muggia

Dzięki temu zobaczyliśmy jednak Muggię, która okazała się jedną z głównych atrakcji tego dnia i podarowała nam bardzo ładne zdjęcia. W Muggii już zaczęliśmy widzieć lwa Republiki Wenecji, która - jak wyczytałam - jest jak dotąd republiką z najdłuższą historią na świecie :). Pod jej rządami były wszystkie śliczne miasteczka w rejonie wybrzeża Istrii i Dalmacji, na rzecz których - w systemie półniewolniczym - mieli, według kilku naszych chorwackich kierowców, pracować w polu nasi słowiańscy bracia. Nieco zdziwiło mnie, że podkreślało ten fakt aż tylu z nich, bo wydaje mi się że w Polsce staramy się raczej wyglądać na bardziej inteligenckich i dostojnych niż w rzeczywistości historycznie byliśmy.
W Trieście zakochał się na przykład James Joyce
Sam Triest w przeszłości był wolnym miastem o dużym znaczeniu i z Wenecją raczej rywalizował. Do momentu kiedy Wenecja stała się zbyt potężna, zaczęła jego okupację, a zdesperowane miasto musiało oddać się pod opiekę Habsburgów z Austrii... i stąd wzięły się w Trieście wursty i sznycle jako regionalne specjały ;).
Tak wracaliśmy... tym razem mieliśmy szczęście
i autobus jechał za 45 minut ;)
Tymczasem my wytrwale szliśmy w kierunku Lazzaretto - przeciwnym niż dziesiątki uczestników wracających z jakiegoś maratonu. Po 6 kilometrach doszliśmy do słoweńskiej stacji benzynowej stojącej w miejscu dawnej granicy i próbowaliśmy stopa. Kiedy zorientowaliśmy się, że jest już 15:00, stwierdziliśmy że zwiedzanie i tak nie miałoby sensu i... wsiedliśmy w autobus  w drugą stronę. Kiedy dotarliśmy do Triestu okazało się że nikogo nie było w domu, a Adi wybrał się na pożegnalny obiad. Mimo zmęczenia zaczęliśmy więc zwiedzać i siedzieć na molu i czekać. I czekać. I siedzieć. Okazało się że z Adi zobaczyliśmy tylko niewielki kawałek starego miasta. Tym razem odkryliśmy amfiteatr tuż przy jego domu, po czym wspięliśmy się do zamku i katedry San Giusto (chociaż nie było to nasze najbardziej mordercze podejście – najgorsze miało nadejść przy pełnych plecakach w Rijece – mniej skłonnym do wspinania polecam autobus w obydwu miejscach:)). Adi wrócił koło 22, ale i tak wplątaliśmy się w piątkę w polityczno-społeczne pogawędki. Z uwagi na nasze wielkie autostopowe sukcesy (Pardon! Jeden był – po przejściu chyba 4 kilometrów zostaliśmy podwiezieni ostatnie 2 do Lazzaretto :)) postanowiliśmy pokonać granicę autobusem, choć z opowieści miał on kosztować 5 euro (za 20 kilometrów to trochę zdzierstwo :p). Ostatecznie kosztował 3,3, ale przecież nie mogło być zbyt łatwo i przyjemnie...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz