sobota, 7 lipca 2012

Kierunek Płowidiw

nocą to miejsce tętniło życiem
Dzień rozpoczęliśmy w nader relaksującej atmosferze i poświęciliśmy głównie na zwiedzanie Bukaresztu, chociaż mieliśmy dotrzeć do Plovdiv. Teoretycznie obydwie rzeczy można zrobić w jeden dzień - obydwa miasta dzieli może 400 kilometrów. Nie wzięliśmy jednak poprawki na to jak niewiele jest samochodów jadących bezpośrednio z jednego do drugiego. A także ile czasu potrzeba na dojazd do centrum Bukaresztu, zwiedzanie, powrót do mieszkania i wyruszenie w trasę.
trasa zamiast tej najprostszej
Póki co w głowie mieliśmy parlamenty, stare miasto i nieprawdopodobne gorąco Bukaresztu, z którym chyba już nic na naszej trasie nie mogło się równać. Po tej krótkiej wizycie wróciliśmy po plecaki i bylismy z powrotem w drodze. O ile centrum miasta jest nieco zaniedbane, ale trwają prace renowacyjne, o tyle droga wylotowa na granicę z Bułgarią w Ruse sprawiała wrażenie niemal wiejskie.
Stopa złapaliśmy dość szybko, z pewnym niesamowicie wesołym panem, który poza nami (z nami cały czas w samochodzie) podwiózł jeszcze pięć innych osób. W pewnym momencie na tylnym siedzeniu siedziałyśmy w trzy kobiety plus dziecko. Zostaliśmy jednak podwiezieni pod sama granicę!
Modry Dunaj
Tarator (klik!)
Po krótkiej rozmowie z kierowcą polskiego tira na temat tego gdzie ona w zasadzie się znajduje, wyruszyliśmy w drogę do Bułgarii. Dosłownie, bo pokonanie tej granicy na piechotę było nie lada wyczynem. Przeszliśmy łącznie 7 kilometrów, w co wchodził dość długi pas miedzy granicami, Dunaj i kolejny, spory odcinek po stronie bułgarskiej. Po drodze nie było po prostu żadnego miejsca, w którym można by złapać stopa. Ostatecznie załamani w okolicach 18 zatrzymaliśmy się na maleńkiej stacji pewni, że do Plovdiv na pewno nie dotrzemy. Para młodych Rumunów jadąca do Grecji na wakacje zgodziła się jednak podwieźć nas 4 kilometry do najbliższego parkingu dla tirów, o którym powiedział nam pan obsługujący stację. Parking jednak nie istniał (albo przynajmniej nam nie udało się go zauważyć), a że Rumunii jechali dalej, zgodzili się wysadzić nas w Sofii. O 23. Na autostradzie. Albo drodze szybkiego ruchu co później miało znaczenie. W pełnych ciemnościach pewni, że w Bułgarii nie ma jadowitych węży (później dowiedziałam się, ze są 2 rodzaje, dające 3 godziny na dotarcie do szpitala) przedostaliśmy się do zjazdu na Plovdiv. Na drodze szybkiego ruchu nikt jednak nie chciał -o dziwo!- się zatrzymać. Po wykonaniu szybkiego rekonesansu okazało się natomiast, że w okolicy stała policja, stwierdziliśmy więc - autostrada czy nie (chodzenie po autostradzie jest na całym świecie zabronione), gdzieś nas podwiozą. Nie podwieźli, ale powiedzieli, ze najbliższa stacja jest za kilometr. Szło się całkiem przyjemnie - w Bułgarii jest chłodniej niż w Rumunii, a przygrywała nam muzyka z motelu, w którym akurat było wesele. Na stacji znaleźliśmy transport do Plovdiv, gdzie udało nam się dotrzeć o 1 w nocy, a nasz najlepszy na świecie host zerwany z łóżka przyjechał po nas, a dodatkowo poszedł z nami na kolację, złożoną z taratora i innych tradycyjnych, bułgarskich dań.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz