niedziela, 22 lipca 2012

Gruzińska Droga Wojenna

Zaraz, zaraz Stepantsminda to przecież inaczej Kazbek, wysiadamy!
Droga do Gergeti

Współzawodnictwo wręcz fizjologiczne
Jadąc do Kazbeku wylądowałam w trójce z Agatą i Grześkiem. Podczas tej, mimo wszystko krótkiej trasy, skorzystaliśmy z uprzejmości 9 osób! Jechaliśmy z biskupem gruzińskich Baptystów, judoką i chłopakiem pracującym w hostelu w Tbilisi. Kiedy już się ściemniało, pozbawieni nadziei na dotarcie tego samego dnia do celu zjedliśmy khinkali w przydrożnej restauracji, gdzie każdy stół był w osobnym pokoju lub domeczku na dworze i zazdrościliśmy drugiej trójce, która poinformowała nas o znalezieniu stopa bezpośrednio z Tsnori w Kachetii do Kazbeku. Dokonali tego kusząc kierowców wizją gór, w których tamci jeszcze nigdy nie byli. Później okazało się jednak, że mimo (a może raczej z powodu) całego stawianego jedzenia, alkoholu i rozrywek po drodze jak kąpiele w jeziorze i nocna panorama Tbilisi nie zrobili wcale tak dobrego interesu - nie dotarli tego dnia w góry. Kierowcy stwierdzili, że są zmęczeni i zabrali wszystkich na nocleg u znajomego w Tbilisi. My z kolei dość szybko pomimo szarówki doczekaliśmy się rodzinki jadącej aż do samego Kazbeku. Niestety z Drogi Wojennej nie zobaczyliśmy wiele z uwagi na późną porę, co zostało nadrobione z nawiązką w drodze powrotnej kiedy tirem z Agata telepałyśmy się 5 godzin zamiast 2. Nasza rodzinka zaproponowała nam też nocleg za 10 lari. Następnego dnia rano powitał nas więc przepiękny widok na miasteczko Kazbek. Dom znajdował się w wiosce Gergeti, z której startuje się na Kazbek, a dla mniej ambitnych (w tym nas) również do kościoła świętej Trójcy. Wyruszyliśmy do niego z samego rana z zupełnie pustymi brzuchami i tylko z odrobina wody, czekając aż reszcie uda się dojechać (okazało się, że kierowcy porzucili ich w Tbilisi i wrócili do Lagodechi). Los nam jednak sprzyjał, bo poza Holendrami, którzy spali z nami w Signagi, spotkaliśmy 3 bardzo miłych Gruzinów- lekarzy rezydentów, którzy zaprosili nas na swój piknik przy kościele częstując winem, chlebem, serem i pomidorami. Zabrali nas też później ze sobą do wodospadów, po drodze zgarniając Olę z drugiej ekipy, która zdążyła dotrzeć. Czego chcieć więcej? Ania i Lukasz poszli w góry, gdzie zastała ich burza, ale na szczęście nic im nie zrobiła. My na spokojnie przenocowaliśmy w kolejnym miejscu dysponującym jedynie woda prosto ze źródła o temperaturze w okolicach zera, pochodziliśmy po miasteczku stwierdzając w nim śmiertelne stężenie Polaków i spotkaliśmy się z Iza, która dołączyła do nas na parę dni.
Widok na dolinę z pomnika przyjaźni gruzińsko- radzieckiej

Radziecki bohater
Twierdza Ananuri
Upliscyche

Widok z Upliscyche

Następnego dnia jechałam w parze z Agatą i niefortunnie wpakowałyśmy się w jazdę armeńskim tirem, dla którego góry, podjazdy i brak asfaltu były nie lada wyzwaniem. Na pocieszenie miałyśmy lunch w pobliżu pomnika przyjaźni radziecko-gruzińskiej. Tego dnia dowiedziałam się też, że pomijając zamknięte granice z Azerbejdżanem i Turcją, Armenia nie lubi się też, przynajmniej na poziomie ludzkim, z Gruzją. Kiedy tak powoli jechałyśmy, dostałyśmy informację, ze trójka przed nami już dotarła do Uplischyche, które było w planach i zabiera się do zwiedzania, po czym nie zamierza tam zostawać tylko jechać dalej do Mcchety. Udało nam się odtworzyć identyczna trasę z poślizgiem tak idealnym, że przeuprzejmy pan, który nas podwiózł do Upliscyche zabrał z powrotem do Gori trójkę właśnie kończącą zwiedzanie. W drodze powrotnej czekałyśmy jak na Gruzję bardzo długo, głównie z powodu braku jakichkolwiek aut lub możliwości porozumienia z Gruzinami nie znającymi zjawiska autostopu, którzy usilnie chcieli nam objaśnić jak dotrzeć do dworca. Ostatecznie zabrała nas wesoła gromadka z 3 małych chłopców. Pojechałyśmy z nimi jeszcze do jednego klasztoru, a do Mcchety dotarłyśmy tuż po zmroku. Mccheta (powyżej) to dawna stolica Gruzji, maleńkie miasteczko przyciągające turystów dwoma zabytkami UNESCO. Zostało podobnie do Signagi wyremontowane i doprowadzone do porządku tak skrajnego, że nawet zniknęli z jego ulic ludzie. Na opustoszałych, eleganckich ulicach można było znaleźć już tylko stragany z pamiątkami i niemiłosierny skwar. Z uwagi na to, było to dla mnie najkoszmarniejsze miejsce jakie widzieliśmy po drodze, byli jednak tacy, którym się podobało albo porównywali Mcchetę do Disneylandu. Do mnie zdecydowanie bardziej przemawia brudek, chaos i autentyczność Kutaisi. Mcchetę zwiedziliśmy  następnego dnia kiedy wszyscy byliśmy już w komplecie. Wszyscy, poza mną i Agatą, zostali na kolejną noc u naszego lubiącego wypić z młodzieżą gospodarza. My postanowiłyśmy przenieść się do Tbilisi, żeby zobaczyć co przyniesie nam tej nocy ślepy los lub couchsurfing.
W naszych strojach byłyśmy źródłem radości dla całego klasztoru

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz