piątek, 13 lipca 2012

Od Amisos do Trapezuntu

jedziemy!
7-go dnia naszej wyprawy, czyli w zasadzie tego samego w którym odwiedziliśmy Burgazadę, w okolicach 22:00 wsiedliśmy niedaleko mieszkania Sebastiana w busy, które zawiozły nas na spory dworzec autobusowy. Dworzec znajdował się po azjatyckiej stronie Stambułu i był idealnym przedstawieniem obezwładniającego, totalnego chaosu. Wysadzono nas bez jakichkolwiek informacji, a dookoła kotłowały się setki innych pasażerów spieszących się na kolejne autobusy. Pytaliśmy o nasz kilku pracowników, z których każdy mówił coś zupełnie innego. Całkowicie straciliśmy już nadzieję na odnalezienie naszego autobusu, kiedy w końcu udało nam się na niego trafić zupełnym przypadkiem. I wtedy znaleźliśmy się w innym świecie - świecie luksusu tureckich autobusów dalekobieżnych, który jest rzeczywiście prawdą. Podroż autobusem poza dość ładnymi widokami nie była szczególnym przeżyciem. Dojechaliśmy około 8 rano do Samsun, gdzie po ogarnięciu się na dworcu autobusowym, postanowiliśmy ruszyć w dalszą drogę autostopem.
Sumela
Poszło nam dość prosto, pierwszy stop którego złapaliśmy, wziął aż piątkę z naszej 7-osobowej grupy. Później musieliśmy się rozdzielić, co sprawiło, ze razem z Ania i Jamie'm  złapaliśmy transita. My siedziałyśmy z przodu, natomiast Jamie na pace, która pozbawiona była światła i tlenu. Chłopak jednak radził sobie znakomicie, co pewien czas widziałyśmy jak otwiera sobie przesuwane drzwi pędzącego 90 km/h samochodu i je zamyka. Za każdym razem byłyśmy pełne obaw czy tym razem przypadkiem nie wypadnie na kolejnym zakręcie. Kierowca był również uroczym człowiekiem - co pewien czas zatrzymywał się, żeby sprawdzić czy Jamie żyje, a kolejnego dnia kiedy spotkaliśmy go przypadkiem wciąż nas pamiętał. Zostaliśmy wysadzeni w Trabzonie, wjeżdżając do miasta z istnym przytupem podkręconej na maksymalną głośność piosenki "Call me maybe". Jako pierwsi znaleźliśmy się też na Ataturk Alani, gdzie wszyscy mieliśmy się spotkać.
I tu należy się dygresja na temat tego jak ustalaliśmy miejsca spotkań. Nie było to takie proste z uwagi na niechęć uczestników wyprawy do korzystania z telefonów i nieznajomość miasta. Po raz pierwszy tą metodę wykorzystaliśmy w Trabzonie, po raz drugi w Batumi. Polegało to na zerknięciu jednym okiem na bardzo zgrubną mapkę miasta według Pascala a drugim na tekst. Lokalizowaliśmy coś co miało być w ścisłym centrum i tam się umawialiśmy. Jednym problem polegał na tym, że maleńki placyk okazał się ogromnym, porośniętym drzewami, wypełnionym schodami i fontannami placem, na którym ciężko było stwierdzić czy jest się pierwszym czy ostatnim, i w ogóle się znaleźć. Nasze przypuszczenie o byciu pierwszymi wynikało jedynie z fakt, że komuś wydawało się, że wyprzedziliśmy resztę.
Trabzon
Nie bardzo wiedząc co ze sobą zrobić w oczekiwaniu na resztę, siedzieliśmy przy pomniku. Cały czas byliśmy zaczepiani przez miejscowych - ewidentnie odstawaliśmy wyglądem, ubiorem i zachowaniem. To była już nieco inna od Stambułu Turcja. W końcu doszłam do wniosku, że warto zorientować się czy wzbudziliśmy zainteresowanie któregoś z lokalnych couch surferów naszym zapytaniem i mamy gdzie spać. W ten sposób, bardzo nie milo odrzucona przez panów z kafejki internetowej, trafiłam na centrum kultury, gdzie rezydował bardzo przyjazny ochroniarz. Pozwolił mi skorzystać z wifi, własnego telefonu, żeby zadzwonić do dziewczyny, która nam odpisała, a dodatkowo zamówił mi herbatę. W ten sposób zyskaliśmy miejsce do spania dla 4 osób u Martyny - Polki, która robiła w Trabzonie praktyki Erasmusa. U Martyny spały wiec wszystkie dziewczyny, dla chłopaków nie udało nam się jednak znaleźć miejsca. Mój wspaniały znajomy z centrum kultury zgodził się jednak przechować ich bagaże na resztę dnia i ponownie zaprosił wszystkich na herbatę. Stamtąd udałyśmy się do naszego lokum, a na koniec dnia z Martyną i jej współlokatorem- Otkurem (będącym Ujgurem) wybraliśmy się na shishę do knajpki gdzie poznaliśmy gry w rodzaju "ok" i tryktraka. "Ok" to gra ciesząca się ponoć ogromną popularnością w Turcji, działająca na zasadzie remika i wykorzystującą płytki zamiast kart. Wieczorem pożegnaliśmy się z chłopakami, którzy spędzili noc w parku pod namiotem i w -ostatecznie przerobionym- hamaku myjąc się przy pomocy niezakręconego węża ogrodowego.
Kolejnego - 9-go dnia spotkaliśmy się u nas, chłopcy zostawili rzeczy, a później razem zjedliśmy śniadanie na ławkach kampusu uniwersytetu. Naszym celem była przede wszystkim Sümela - klasztor, do którego udało nam się złapać przedziwnego stopa, w którym jechaliśmy w piątkę nie wliczając dwójki kierowców (co okazało się wcale nie być rekordem wyjazdu). Co dziwne, kierowcy Ci czekali na nas kiedy zwiedzaliśmy klasztor, po czym zawieźli nas z powrotem i -wbrew naszym obawom- nie zażądali żadnej zapłaty. Po prostu zwykła turecka ciekawość i gościnność. Resztę dnia spędziliśmy szukając dla chłopców noclegu (który udało się znaleźć u studenta medycyny z Trabzonu), ja dodatkowo samodzielnie włóczyłam się po mieście, dowodząc, że przynajmniej za dnia Turcja jest dość cywilizowanym miejscem, gdzie odpowiednio ubranym dziewczętom nie dzieje się nic złego, nawet na przedmieściach.  Wieczorem spotkałyśmy się ponownie z Martyną i dwoma znajomymi Otkura. Razem z nimi poszliśmy zwiedzić przedziwny kościół "otwarty zawsze dla obcokrajowców i chrześcijan", gdzie poznaliśmy Lucę, który dołączył do nas na resztę wieczoru. Luca był studentem inżynierii i  stanowił 50% wszystkich trabzońskich chrześcijan, w związku z czym pomagał w opiece nad jedynym funkcjonującym kościołem, w którym ponoć parę lat wcześniej zamordowano księdza opiekującego się parafią. Stąd zaskakujące napisy nad zaryglowanym wejściem. Jak na studenta politechniki miał niesamowitą wiedzę na temat historii miasta (z którego nie pochodził), w związku czym jeszcze trochę pooprowadzał nas po mieście. Po pewnym czasie dołączyli do nas też chłopcy ze swoim hostem Ismailem, w związku z czym była nas już 12-tka. Tak liczną grupą wybraliśmy się do jedynego pubu w mieście, gdzie można było nabyć piwo. Kolejnego dnia z piwem, albo nie, z alkoholem było już nieco łatwiej.
10-go dnia rano zebraliśmy się już tylko w naszym mieszkaniu na wspólne śniadanie, po czym podzieleni w kolejne pary pojechaliśmy w stronę Batumi. Łapanie stopa w mojej parze szlo wyjątkowo łatwo i przyjemnie, tak że do Batumi dotarliśmy najprawdopodobniej jako pierwsi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz