wtorek, 17 lipca 2012

Kutaisi


jak jeść khinkali?
Marszrutka z Batumi wysadziła nas na bliżej nie określonych przedmieściach Kutaisi, gdzie głodnym i zmęczonym zajęło nam dobrą godzinę ustalenie czym, poza taksówką i piechotą, moglibyśmy zabrać się do centrum. Nikt nie mówił w żadnym znanym nam języku (po rosyjsku również) lub sprawiał wrażenie przybysza z odmiennego świata. Ta cechę u Gruzinów udało nam się zobaczyć jeszcze parę razy czy to w mieście, czy na stopie. Zdarza im się jechać przez Tbilisi nie wiedząc, że mogą nas tam podrzucić (przy bardzo dużej chęci pomocy), podawać nam mylne kierunki, numery autobusów i godziny odjazdów. 

Kiedy już jednak znaleźliśmy się w centrum Kutaisi, nie dało się po prostu uwierzyć, że te przedmieścia naprawdę do niego należą, a samo miasto jest drugim co do wielkości po stolicy. Zanim zaczęliśmy martwić się noclegiem, postanowiliśmy skosztować tradycyjnych gruzińskich sakiewek - khinkali. Przy okazji odkryliśmy, że Gruzinki mają naprawdę niezły spust w momencie, gdy filigranowa dość kelnerka stwierdziła, że przestaje być głodna dopiero po 8 khinkali. Każdy z nas tyle zamówił, chłopcy nawet więcej. Okazało się jednak, ze przeciętny Polak będzie miał dość już po 5 sztukach męczyliśmy się wiec tak długo, ze zdążyło poszarzeć za oknem, a my wciąż nie wiedzieliśmy gdzie przenocujemy. Jedną osobę zostawiliśmy więc w parku, a reszta porozchodziła się w różnych kierunkach w poszukiwaniu kwater. Z Anią skierowałyśmy się na powoli pustoszejący targ, co okazało się strzałem w dziesiątkę. Znalazłyśmy tam niesamowicie dominującą i energiczną Lanę, która porwała nas za ręce i zabrała do pani Anaidy, gdzie w warunkach bardzo podstawowego zakwaterowania nad targiem spędziliśmy 2 dni. A wszystko to za -uwaga!- 2 lari. Lana natomiast została naszą "best friend" na cały pobyt w Kutaisi, nie odstępując nas nawet na krok. Słała nam smsy (nawet po naszym wyjeździe z miasta) i przychodziła, kiedy tylko otwarliśmy oczy. Dużo jednak zawdzięczaliśmy jej targowej przedsiębiorczości. Tego dnia już tylko podarowała nam 2 kilo ogórków i poszliśmy spać. Nasze lokum, z 5 łóżkami dla 6 osób było godne swojej ceny. Zresztą sami oceńcie po zdjęciach. Uzupełnię tylko informacje o łazience, która składała się z tureckiej toalety i wystającego ze ściany kranu (a raczej rurki), z którego woda lała się do wiadra (służącego również jako spłuczka). Nasi gospodarze byli jednak przeuroczymi ludźmi, w związku z czym zareklamowaliśmy ich nawet spotkanym później w David Gareja Czechom. Następnego dnia obudzeni smsem od Lany (numer miała tylko do mnie) rozpoczęliśmy zaplanowane przez nią zwiedzanie, z pomocą załatwionego - również przez Lanę - transport. Było to BMW, jedyne takie w mieście! Pobiliśmy tym samym rekord, którego nie udało nam się już nigdy później pobić w żadnej osobówce (choć mamy teraz już nie lada wprawę) ani nawet na pace rozlicznych transitów. Była nas 6, do tego kierowca i Lana z siostrą, wszyscy w jednym samochodzie. Przez cały dzień zastanawialiśmy się też jakie są relacje Lany i jej żonatego, około 40-letniego przyjaciela z jedynym takim samochodem i rodzinną korporacją taksówkarską.

Monastyr Gelati
z naszymi gospodarzami


rzeka Rioni
fontanna przy głównym placu w Kutaisi
Jazda była jedną z bardziej ekstremalnych w moim życiu, wiodła przez serpentyny, a połączona była ze szpanem przed dziewczętami i wystawaniem nadmiarowych głów przez szyberdach. Wszystko to pozwoliło nam jednak na objechanie klasztorów Gelati, Mocameta i katedry Bagrati w dwie godziny. Po tej szaleńczej jeździe pożegnaliśmy się z kierowca, ale nie z Laną. Oprowadzała nas dalej po mieście, mimo że dla wszystkich jedynym marzeniem stawał się powoli lunch. Ostatecznie udało nam się pożegnać, a my po jedzeniu oddaliśmy się rozkoszom prawie 3-godzinnej siesty. Wieczorem spotkaliśmy się z Laną ponownie na picie wina, co musieliśmy robić w parku ze względu na żelazne zasady naszych gospodarzy. Odpowiednia atmosfera została nam jednak zapewniona przez wcześniej poznanego przyjaciela Lany, który chciał nawet zaparkować swoim BMW w środku parku, żebyśmy mogli słuchać muzyki. Mimo wszystkich tych atrakcji, nie mogliśmy jednak iść zbyt późno spać, bo chcieliśmy wstać o 4 rano na pociąg. Z pociągiem nic nie było pewne zwłaszcza, że informacja o tym, że jest o 5, z małej stacji Rioni gdzieś pod Kutaisi i kosztuje jeden lari wydawała się podejrzana. Sprawę pogarszał fakt pochodzenia tej wiadomości od Lany, która była człowiekiem lekko zakręconym. Postanowiliśmy jednak zaryzykować i taksówką za 10 lari (załatwioną przez przyjaciela od BMW) pojechaliśmy w ciemną noc. Dworzec sprawiał wrażenie opustoszałego - było ciemno, niemal całkiem ciemno i pusto. Udało nam się jednak znaleźć parę świetnie poukrywanych osób, od których usłyszeliśmy że pociąg jest, ale o 6:15. Wobec tego faktu zaczęliśmy rozbijać małe obozowisko. Jakież było więc nasze zdziwienie, kiedy pociąg jednak przyjechał i to o czasie wskazanym przez Lanę! Zebraliśmy się więc w popłochu i ruszyliśmy za 1 lari w stronę Tbilisi.

1 komentarz:

  1. Czytam tak sobie ten post po latach i powiem Ci, że zupełnie nie pamiętam, że ziomek Lany chciał zaparkować BMW w środku parku, żebyśmy mogli słuchać muzyk. A bardzo mnie to w tej chwili rozbawiło ;)

    OdpowiedzUsuń