niedziela, 18 sierpnia 2013

Po hebrajsku w La Paz


widok na Puno i jezioro Titikaka
Bo oto wylądowałam w największym hostelu w którym spotykają się podróżujący Żydzi. A wszystko przez to, że siedziałam koło jednego świeżo upieczonego żydowskiego biologa – Yoniego – w drodze z Copacabany nad jeziorem Titicaca do La Paz.
Wracając jednak do poranka, wybrałam się na własną rękę na wyspy Uros. Kiedy wybiera się na którą „wyspę” płynąć – Taquile, Amantani czy Uros w zasadzie bez większego przygotowania, nie wiadomo czego się spodziewać. A Uros zasadniczo różni się od dwóch pozostałych, bo jest kompleksem wielu sztucznych wysepek. Wysepek pływających, które mogłyby popłynąć w stronę Boliwii, gdyby nie kotwiczenie przy pomocy pali. Bo otóż zbudowane są z trzciny. W całości.
prezydent jednej z wysp pokazuje jej strukturę
 Może nie brzmi to tak wstrząsająco, kiedy się to czyta, ale sprawa jest naprawdę genialna. Fakt, jest sporo turystów i w zasadzie na każdą wysepkę cały czas przypływają kolejne łódki z turystami, a mieszkańcy utrzymują się głównie z turystyki. Jednak jeśli nie byliście jeszcze w Boliwii w okolicach Oruro (bo cała koncepcja pochodzi ponoć stąd) będzie to pierwsza rzecz tego typu którą zobaczycie w życiu.
Na wyspach wylądowałam z przemiłą amerykańską parą z Pittsburga (dlaczego wszyscy pochodzą z Pittsburga?) i Litwinką, która w Kownie, z którego pochodzi była chyba dawniej niż ja. Ma 32 lata, skończyła administację i mieszkała sobie w Anglii, kiedy kumpel z Peru którego poznała w Stanach powiedział jej o planowanej wyprawie stopem do Meksyku. Więc przyleciała i narazie siedziała u niego w Cajamarce przez 3 miesiące aż zaczęli podróżować.
Cała wycieczka na Uros trwała ze trzy godziny, zostało mi więc sporo czasu na kręcenie się po mieście. Wybrałam się więc na wzgórze Huajsapata, znajdujące się w zasadzie w mieście. Cały czas czaiłam jednak za chcącymi mnie napaść osobnikami z bronią, w internecie panuje bowiem przekonanie, że na okolicznych wzgórzach (bardziej odległych – Pumy i Kondora) często zdarzają się takie wypadki. W drodze na wzgórze trafiłam na paradę z okazji rocznicy jakiejś dziecięcej orkiestry czy czegoś podobnego, paradujące w stroju lekarza albo mechanika maluchy były bardzo rozczulające...
mieszkańcy Uros żyją głównie z turystyki
 Następnie, znów z moimi francuskimi „znajomymi”, wybrałam się na autobus zmierzający do Copacabany, czyli najbliższego miasta nad jeziorem Titicaca po boliwijskiej stronie. Trochę obawiałam się całego manewru pokonywania granicy o której krążą wieści na temat zdzierania kasy z z turystów. Poza tym to nowe państwo w Ameryce Południowej. Wszystko przebiegło tym razem bezproblemowo (między innymi dlatego, że już wiedziałam jakie są konsekwencje związane ze zgubieniem kwitka z odprawy ;)) i już naprawdę pożegnałam Peru.

wyspy z trzciny, łódki z trzciny...
W Copacabanie niestety przepakowaliśmy się tylko na kolejny autobus, nie było więc czasu na obejrzenie miasteczka, które jest ponoć warte uwagi. Myśleliśmy, że poza jazdą niczym sardynki w puszce (jakoś siedzenia są tu bardziej klaustrofobiczne) i nadmiarowym panem siedzącym na plastikowym krześle już nic nas podczas tej podróży nie zaskoczy. Jakież było więc nasze zdziwienie kiedy po godzinie jazdy kazano nam opuścić autobus, bo... będzie wjeżdżał na prom. A my osobną łódeczką popłyniemy sobie obok. Prom dla autobusu był - wyglądającą na bardzo niestabilną - tratwą, niestety było ciemno, więc nie mogłam zrobić dobrego zdjęcia. Po drugiej stronie, pełni obaw czy autobus czeka, wsiedliśmy i pomknęliśmy już prosto do La Paz.
główna wyspa - stolica Uros
 Po dotarciu jakoś tak się stało, że zostałam sama z dwoma chłopakami z Izraela, a nauczona wczorajszym doświadczeniem, że samotni mają drożej i gorzej zdecydowałam się poszukać czegoś z nimi.
Tak więc jesteśmy tutaj w El Lobo a w drzwiach pokoju mamy mezuzę. A w recepcji wszystko przetłumaczone na hebrajski. Nigdy nie wiesz co spotka Cię pod koniec dnia.
 -----------------------------------------------------------------------------------------
w ofercie ofiary dla Pachamamy w intencji studiów, zdrowia, pracy...
Mam wrażenie jakby od poprzedniej części posta minął miesiąc. A minęły 4 dni w Boliwii.
Następnego dnia zbierałam się bardzo powoli czym w zasadzie z Amirem trochę wkurzyliśmy Yoniego. Kiedy jadłam swoje śniadanie w biegu, a Amir został w kawiarni poszliśmy szukać miejsc wymiany książek, w zasadzie już wcześniej obczajonych przez Yoniego. Nie przeczytałam swojej książki („Lis z gór i lis z nizin” J.M. Arguedas’a), po prostu nie mogłam, dlatego też nie interesowałam się wczesniej wymianą. A to rzecz bardzo praktyczna, kiedy nie chcesz jeździć z kindle’m albo innym dobrodziejstwem techniki, a podróżujesz pół roku. I twoja książka to nie „Lis”. I akurat w miejscu któremu Yoni dał etykietkę „słabe” znalazłam książkę po polsku. „Gildia magów” Trudi Canavan, seria której reklamy widziałam kilka razy w Polsce. Zamieniłam. Odebraliśmy Amira i wyruszyliśmy na zwiedzanie La Paz. Najwyraźniej zrobiliśmy to jednak źle, ponieważ istnieje free walking tour i jest całkiem dobra. My wędrowaliśmy sami i zobaczyliśmy wszystkie ważniejsze miejsca w centrum między plaza Murillo, San Francisco i plaza Estudiante, a nawet wspieliśmy się na jeden z nielicznych wieżowców (winda jeździła tylko w dół, przynajmniej tak wynikało z naszych obserwacji...), wyniosłam jednak wrażenie pewnego chaosu i – podobnie do Tbilisi – braku jakichkolwiek punktów informacji turystycznej, przynajmniej otwartych. Okazało się też, że mieszkaliśmy w samym centrum targu czarownic z gotowymi ofiarami dla PACHA MAMY z prośbą o bogactwo, miłość i inne sprawy. Wszędzie wisiały też tak poszukiwane przez turystów suszone płody (małe?) lamy.
widok na główną trasę, w tle kościół San Francisco
W sumie z tego co słyszałam różnicą między chodzeniem samemu a free walking tour jest brak wszystkich historii o mieście (których nie słyszałam więc nie wiem czy są ciekawe;)) i obejrzenie z zewnątrz więzienia San Pedro. Będąc przy nim opowiem Wam o „klasycznych” atrakcjach Boliwii. Pierwszym było więc zawsze odwiedzenie więzienia uwiecznionego w książce „Marching powder”. Jest to więzienie, w którym więźniowie żyją jak królowie lub biedacy, z rodzinami, prowadząc sklepiki i ogólnie ciesząc się sporą autonomią. A, no i jeszcze słynęło z największej produkcji kokainy w kraju (stąd „powder”). Z resztą z tą kokainą według mojego obecnego hosta jest tak, że istnieją w La Paz hostele, gdzie nie tylko dostajesz piwo za darmo. Dostajesz też swą własną kreskę. 
ulica muzeów
Niestety okazuje się, że jestem nie tylko dziadingującym podróżnikiem, jestem też zdziadziała, więc mnie takie atrakcje nie dotyczą. Hard core więziennej wycieczki polegał na tym, że oprowadzał sam osadzony. Ale ponoć już więcej nie można tego robić. 
Inną „hard core’owo”- mainstream’ową wycieczką jest „death road”. Czyli opadająca stromymi serpentynami 3000 metrów dawna droga do Coroico obecnie zamknięta dla samochodów i udostępniona jedynie rowerowym wycieczkom. Z wycieczki takiej można wrócić jak moi towarzysze z Salarów z super koszulką „Death road survivor”. Trzecią wycieczką po której boli mnie szyja jest odwiedzenie kopalni w Potosi. Jest całkiem fajnie, ale bez „hard core’u”. No, ale o tym później.
widok na centrum La Paz
Kiedy już byłam pewna, że o 19:00 wyjeżdża mój autobus do Uyuni spotkałam się znów z chłopakami i chyba godzinę spędziłam na szukaniu jedzenia o odpowiedniej jakości i cenie dla siebie. Ostatecznie wylądowaliśmy w niezbyt taniej knajpce tuż przy hostelu, ale w związku z tym postanowiłam sobie dogodzić. Czym? Otóż czymś czego nie było mi dane skosztować od półtora miesiąca. Jadłam spaghetti z sosem serowym i byłam w 7 niebie. To według mnie trochę oddaje tutejszą kuchnię, bo spaghetti z sosem serowym to najbardziej śmieciowate jedzonko jakie przygotowuję sobie w domu. Cały pobyt w La Paz był też interesującym spojrzeniem na kulturę żydowską. Bo otóż w momencie kiedy chłopcy gadali ze sporym ożywieniem po hebrajsku okazało się, że dyskutują o religii. Bo Yoniego nakręca gadanie o religii. I drzewach. Być może dlatego zdecydował się zostać moim towarzyszem w La Paz, bo od konwersacji o drzewach zaczęła się nasza znajomość. W zasadzie okazuje się też że życie, zwłaszcza studentów, wszędzie jest takie samo. Nie zależnie czy mieszkasz w Krakowie, Jerozolimie czy Arequipie, tak samo chodzisz na imprezy, masz takie same, dosłownie takie same problemy ze wspólokatorami i identycznie oszczędzasz. W zetknięciu z moim nastawieniem przez ostatnie półtora roku o różnicach międzykulturowych, których nie da się przeskoczyć, to naprawdę są cenne spostrzeżenia :p. Okazuje się, że chyba większe znaczenie ma twój charakter i to jakim jesteś człowiekiem.
Zostawiłam część swego dobytku w El Lobo i zostałam odprowadzona na autobus do Uyuni, po czym zaczęła się szalona 12 – godzinna podróż w mroźnym autobusie o samym chlebie i wodzie, które udało mi się złapać tuż przed wyjazdem. Za oknem było biało, a ja w kontekście zamarzniętej szyby zastanawiałam sie czy to śnieg, czy sól. Chociaż na Salarze i w jego okolicach śniegu czy też lodu nie brakuje, sól albo bardzo jasna ziemia są jednak znacznie bardziej rozpowszechnione.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz