niedziela, 11 sierpnia 2013

Kilka słów spod El Misti, Pichu Pichu i Chachani, czyli A-Ku-Pe


Arequipa... nie słyszałam wiele dobrego o tym mieście. Raczej, że jest zwykłym, dużym miastem ze wszystkimi tego konsekwencjami, że naprawdę nie ma co tutaj robić. 
El Misti
 Moimi niesamowitymi przewodnikami była Angely i Joel – rodzeństwo, które poznałam podczas GA. I muszę przyznać, że póki co, po jednym dniu jestem absolutnie zachwycona. Nie tylko ich gościnnością (wiedziałam, że trzeba mi jechać do Peru :p), ale i miastem, jest naprawdę urokliwe. Arequipa od dawna nazywana jest „białym miastem” z uwagi na białą skałę wulkaniczną, występującą tylko w tym regionie, z której została w dużej części zbudowana. 
Katedra w Arequipie zajmuje całą ścianę Plaza de Armas
 Smaczku dodaje mu fakt, że podobnie do Adżarii przez bardzo długi czas starało się o niepodległość, ma własną flagę, hiszpański był tu kiedyś nieco inny od reszty kraju, a nawet mieli osobną walutę. Na samochodach natomiast wciąż są naklejki „AQP” :). 
Zakon Santa Catalina
Santa Catalina
Zwiedzanie zaczęliśmy od dzielnicy Yanahuara, co w języku Quechua oznacza (za przeproszeniem, ale tak mi powiedziano) „czarne majtki”. Jest tu bardzo ładny kościół (których z resztą później w całym mieście spotykaliśmy całkiem sporo) i popularny punkt widokowy na wulkan Misti (który według legendy był narzeczonym Arequipy). Jak to zwykle bywa w przypadku kiedy ktoś mnie oprowadza tym razem moja orientacja w mieście jest mocno wybrakowana.  
Targ San Camilo
 Z Yanahuary przeszliśmy mostem Grau, z którego jest kolejny dobry widok na Misti do historycznego centrum. Widzieliśmy więc klasztor świętej Katarzyny, który po całkowitej izolacji przez ponad 300 lat otwarto w 1970 roku dla zwiedzających. Szczyci się tym, że jest „miastem w mieście” i całkiem by się to zgadzało. Ma nawet swoje własne ulice nazwane od nazw hiszpańskich – a jakże by inaczej – miast. Następnie widzeliśmy kościół świętego Augustyna. Niestety poza katedrą, która była kolejna żdnego kościołu nie udało mi się zobaczyć dokładnie z uwagi na niedzielne msze. Udało mi się też zakupić wycieczkę do kanionu Colca na następny dzień (noc? Wyjeżdżam o 3 rano!) w wyjątkowo promocyjnej cenie, dwukrotnie wyższej od ceny Kuelapu. Czuć, że jestem już w 100% na szlaku Gringo. Również po ilości bladych twarzy na ulicach. Średnio mi się to podoba, ale przez fakt, że wciąż mam atut bycia samotną Gringą, co nie jest aż tak częstym zjawiskiem, dalej słyszę jaka to jestem „linda”. Zobaczyliśmy jeszcze parę kościołów i targowisko San Camilo z suszonymi żabami, pysznymi sokami i – niestety nieobecnymi z uwagi na niedzielę – stoiskami z byczym przyrodzeniem. Się je je.
La Compania
 Z targowiska zostaliśmy odebrani przez mamę moich gospodarzy i zabrani na najpyszniejszego pstrąga mego życia i najlepsze jedzenie jakie jadłam od dłuższego czasu.
Co tu dużo pisać. Bosko jest!
Santa Catalina

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz