środa, 7 sierpnia 2013

Żegnaj Luz Mario!


Mój wjazd do Limy był na absolutnym spontanie. Zero przygotowania. Nie miałam też przy sobie mojego męskiego obrońcy, bo wybrał droższy i wygodniejszy autobus, z resztą i tak miał jechać prosto na lotnisko. Miałam przecież dotrzeć koło 7 rano i spędzić tam kilka godzin. No tak. Nie wzięłam tylko pod uwagę paru rzeczy.
bo w Peru skrzynkę na listy znaleźć nie łatwo...
1.       Jest w Ameryce Południowej.
2.       Jest stolicą, wszystkie ceny rosną zatem dwukrotnie w porównaniu do Trujillo, Huaraz czy innych miejsc, które dotąd odwiedziłam. Ma też 9 milionów mieszkańców, jest więc spora.
3.       I ostatnie, czego nie mogłam przewidzieć – dojedziemy w środku nocy, czyli o 5:30.
Spokojnie. Co robić? Kiedy dotarliśmy do Olivos – pierwszego z dwóch limańskich przystanków zaczęłam czytać przewodnik. Kontynuowałam na dworcu autobusowym. Kiedy zaczęła zbliżać się 6:00 uznałam, że można uderzyć do jakiegoś hostelu z prośbą o prysznic i przechowanie bagażu. Tylko który wybrać? Dookoła cały czas słyszałam tylko, że ludzie wybierają się do Barranco, San Isidro i Miraflores. Czyli dzielnic gdzie teraz się mieszka, gdzie jest nocne życie i gdzie jest w miarę bezpiecznie. Ale chciałam przecież zwiedzić centrum. SA Handbook miał dla mnie 10 rozwiązań w tej lokalizacji, pod uwagę wzięłam 5. Ostatecznie stanęło na „Familia Rodriguez”, miał być tani i brzmiał jak prowadzony przez rodzinę, czyli miłych ludzi.
stare centrum Limy wygląda dość europejsko
Przeklęci inkascy najeźdźcy
 Taksówka, miałam do podjechania jakieś 2 km. To będzie 3, maksymalnie 5 soles. W Trujillo. Tutaj wszyscy słysząc moją propozycję nie do odrzucenia w postaci 5 soles pukali się w głowę. Zaczynali od 13, najniżej zeszli do 8. A i tak zapłaciłam 11 soles, bo o tej porze to pan taksówkarz nie miał wydać z 20-tki ;p. On nie wiedział gdzie to, ja tym bardziej, szukaliśmy. Dobrze, że miałam dokładny adres, a nie tylko nazwę hostelu, bo miejsce to jest dalekie od neonowego „Patrzcie o tutaj! Tu jesteśmy! No!”. Znajduje się w starej kamienicy. Wszystko było ciemne i zamknięte na 4 spusty. Już chciałam proponować panu, żeby nie martwił się wydawaniem reszty, bo pojedziemy do kolejnego, a tu nagle schodzi w bamboszkach starsza pani. Wchodzę na górę i zostaję wprowadzona do naprawdę eleganckiego mieszkania w starej kamienicy. Ale bardziej porównywałabym te przestrzenie, tą klatkę do kamienic w Paryżu niż np. w Katowicach. Nie mówię, że w Katowicach nie ma ładnych. Przy wejściu na stoliczku stoją zdjęcia dzieci i wnuków,
mieszkanie natomiast oplata pustą przestrzeń wystrzeliwującą z położonego na parterze małego podwórka. Wita mnie właścicielka mieszkania w eleganckim szlafroku, a ja czuję się głupio. Wpadam jak ostatni oszołom o 6 nad ranem do takiego miejsca, będąc w dodatku jedynym gościem. Nikt jednak nie był specjalnie zaskoczony, ani tym, ani moją prośbą. Tzn. oczywiście musiałam zapłacić jakąś część normalnej doby hotelowej, ale moje rzeczy znalazły się w bezpiecznym miejscu, a ja nie wparowałam na GA zostawiając za sobą interesującą zapachową nutę.
Katedra w Limie
 Nadszedł czas na obejrzenie miasta, z którego „siłą, bogactwem i luksusem mogło konkurować niewiele miast Starego Świata”. W XVII i XVIII wieku. Teraz natomiast wszyscy straszyli mnie, że zostanę zamordowana i nie znajdę w Limie niczego. Jakże się mylili!
Wyruszyłam jedynie z kiepskim zdjęciem mapki w telefonie szukając informacji turystycznej, która miała być gdzieś za urzędem miasta. Okazało się, że „mieszkałam” przy jednym z bardziej zabytkowych placów – placu San Martin. Nie zauważyłam nawet kiedy doszłam do Plaza de Armas, byłam pod wrażeniem. Niestety w centrum jedyna informacją turystyczną są prywatne albo należąca do miasta, gdzie babeczka nie miała nawet pojęcia gdzie jest poczta (która była 2 ulice dalej).  Stwierdziłam, że z uwagi na opłaty we wszystkich miejscach będę zwiedziać miasto, na które miałam i tak mało czasu, jedynie z zewnątrz. Okazało się jednak, że nie jest aż tak źle i do większości kościołów można wejść za darmo, wciąż obowiązują zniżki z ISIC i akceptują ją nawet w autobusach. Że też nie wykorzystywałam tego w Trujillo ;). Szybko zaczęłam też obładowywać się pamiątkami i pierdółkami, bo przy ogromnym wyborze okazuje się, że są też w Limie najtańsze.
Plaza de Armas
 W Limie jest całkiem sporo darmowych muzeów, do których warto zajrzeć, zwłaszcza jeśli jest się zainteresowanym archeologią i chce przygotować do oglądania kultur wybrzeża (Museo Banco Central de Reserva del Peru) albo zna hiszpański i chce dowiedzieć wiele o czarownicach i inkwizycji (Museo de la Inqusicion). Poza tym, w zasadzie przez przypadek odwiedziłam też zakon Franciszkanów dosponującym imponującymi katakumbami, które służyły do połowy XIX wieku za miejski cmentarz. Przewinęło się przez nie tysiące ludzkich istnień. Bardzo ciekawa kontunuacja po katakumbach z Palermo, które widziałam w zeszłym roku. Najcudowniejszym elementem kompleksu jest jednak jadalnia w której można znaleźć nietypową ostatnią wieczerzę.
kościół La Merced
 Po raz pierwszy usłyszałam też w Limie, że w sumie mogłabym robić za Peruwiankę. Uważam, że to całkiem sympatyczne :p. Tutaj, w Santiago usłyszałam natomiast, że mój hiszpański jest całkiem niezły. Od osoby, która jeszcze parę chwil wcześniej nie potrafiła mi wystarczająco łopatologicznie wytłumaczyć jak używać pralki w pralni miejskiej.
Będąc Europejką i podróżując samotnie po Ameryce Południowej w zasadzie ciężko jest być samej. Cały czas znajduje się ktoś kto chce z Tobą pogadać, nie tylko po to, żeby wyciągnąć od Ciebie pieniądze. W supermarkecie na przykład znów zostałam uziemiona na pół godziny rozmowy z peruwiańskim nauczycielem angielskiego. 
W oddali przepiękne wzgórze San Cristobal
 Jeśli będziecie w Limie zarezerwujcie sobie kilka dni, nie sposób zwiedzić wszystko w 1 czy 2 dni nie mówiąc o relaksie. Ponieważ moja wizyta była jednak tylko „próbką” postanowiłam pojechać do jednej z tych bogatych, modnych dzielnic. Wybrałam Miraflores. Miałam spore problemy z łapaniem busa, nie mając pojęcia, który gdzie jedzie, w Limie jest jednak sporo pomocnej policji. Po drodze do Miraflores i San Isidro znajdują się dwie huacas. W samym centrum miasta! W dodatku dostępne do zwiedzania. Ja niestety nie miałam wystarczająco czasu postanowiłam więc dotrzeć nad ocean, który mimo mgły i chłodu upstrzony był surferami. W Miraflores sporo jest apartamentowców i innych, dość starych wysokich budynków. Nie wygląda szczególnie urokliwie. Postanowiłam iść brzegiem miasta nad oceanem do parku Miłości, gdzie jak obiecywał SA Handbook co chwilę pojawiają się nowożeńcy robiący sesje zdjęciowe. Choć w zasadzie nie wiadomo czemu.
Ja spotkałam natomiast nowego towarzysza, a był nim ekwadorski Edward Nożycoręki. Nie żebym wiedziała to od początku. Po prostu poprosił mnie żebym zrobiła mu zdjęcie. Zaczęliśmy jednak gadać po hiszpańsko-francusko-angielsku i okazało się, że jedzie częściowo stopem odkrywając Peru i Boliwię. Będzie spał pod namiotem w okolicach Aguas Caliente, gdzie jest wyjątkowy mikroklimat, który sprawia, że można nie zamarzając spać pod namiotem. A na kolejne etapy podróży zarabia sprzedając bransoletki i przebierając się właśnie za Edwarda.
Lans przed zakonem Franciszkanów, gdzie znajdziemy...
 Zaczęło się niestety ściemniać i trochę za późno zorientowałam się, że trzeba by znaleźć busa z powrotem do hostelu, z którego przed wyjazdem na lotnisko musiałam jeszcze zabrać bagaże. Z pół godziny zajęło nam szukanie go aż wreszcie wsiadłam. I zaczęło się. Bo kto brałby pod uwagę, że w okolicach 18:00 mogą być w 9 milionowym mieście największe korki? Siedziałam tam, kręciłam się, a czas leciał, leciał nieubłaganie. Nie chciałam kolejnej przygody ze spóźnieniem na samolot. Zastanawiałam się czy wysiadać i iść, czy brać taksówkę. Czy może, w przypadku spóźnienia, olać GA i pojechać razem z Edwardem Nożycorękim w dół? Na szczęście po GA w Stanach postanowiłam zbierać się na lotnisko 3 godziny wcześniej i to mnie uratowało, dotarłam więc idealnie na czas.
Kiedy wychodziłam, właścicielka hostelu dała mi jeszcze radę, żeby nie zgadzała się na żadne taksówki bez licencji na wjazd na lotnisko, bo dystans od bramy jest ogromny. Ok. Macham ręką, taksówka zatrzymuje się, mówi połowę ceny. Oczywiście nie ma licencji, ale co tam. Najwyżej złapię kolejną przy wejściu na lotnisko ;). Trafiłam na najzabawniejszego taksówkarza pod słońcem z którym sporo sobie pogadałam i śpiewaliśmy piosenki w naszych językach – on w Quechua, a ja „Stokrotkę”, nic innego nie przyszło mi do głowy. Oczywiście po dotarciu pod bramę okazało się, że na terminal idzie się 5 minut. Ach Ci nieprzywykli do chodzenia Peruwiańczycy :).
Ostatnia wieczerza z cuy'em <3
 Kiedy po przylocie na moje dobrze znane lotnisko w Santiago czekałam na 6 rano o której miały zacząć kursować busiki zabierające delegatów do hotelu podeszła do mnie dziewczyna będąca delegatem Kolumbii, zagadując. Tak po prostu. Spośród całych tłumów na lotnisku wyglądałam ponoć jak student medycyny wybierający się w to samo miejsce co ona.
Zaczynał się GA.
La Rosa Nautica, jedna z najsłynniejszych restauracji w Miraflores... na kolację po romansach w Parque del Amor;)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz