środa, 17 lipca 2013

Cajamarca express

Utknąwszy w Chachapoyas mam wreszcie czas, żeby pisać. Taka nieprzewidziana przerwa w podróży. Widać ten rok, po Stanach, gdzie udało mi się przez 2 tygodnie utknąć 2 razy, raz z powodu rzekomych śnieżyc, drugi z powodu spóźnienia na samolot, jest rokiem testowania wszystkich możliwych form utknięcia. Teraz zatem utknęłam z powodu niedomogi towarzysza. W Chachapoyas spędzamy najprawdopodobniej 5 nocy. Póki co za nami 3. Zdjęcia niestety pojawią się kiedy dotrę do Trujillo.
wejście do pałacu Nik-An, Chan Chan

Ale wróćmy do początku, bo ostatni post pojawił się przecież przed przyjazdem Philipa. Jego przyjazd miał być pozbawiony stresów. Ot, przyjeżdża z lotniska, kiedy my kończymy zwiedzanie i razem jedziemy dalej, do domu przy ulicy Santa Teresa de Jesus. Ale... peruvian time. Mieliśmy więc spotkać się całą grupą o 12:00 na lunch, a po nim koło 14:00 być w Chan Chan. Dzięki kilku telefonom dowiedziałyśmy się jednak z Fiorellą, że o 13:00 jeszcze nikt nie był gotowy, w knajpie gdzie było jedzenie zjawiłyśmy się więc koło 14:00. O 14:20 dostałam natomiast SMSa, że Philip jedzie już do Chan Chan. Zaczęłam więc nieco świrować, Philipa znałam przecież mniej niż Sebastiena, a kiedy w zeszłym roku przyjechaliśmy w nietypowym czasie do Stambułu miałam wrażenie, że umrę z nienaturalnych przyczyn. Zaczęłam w pośpiechu zbierać taksówkę (bo nimi wybieraliśmy się do Chan Chan), co i tak zajęło pół godziny. Ostatecznie Philip czekał na nas 45 minut, a potem nasza 5-tka na pozostałe 2 taksówki i ogarnięcie się wszystkich osób z biletami i pamiątkami - godzinę. W ciągu pierwszych godzin na peruwiańskiej ziemi mój towarzysz mógł się więc przekonać jaki styl panuje Peru. Przynajmniej jego północnej części. Dowiedzieliśmy się bowiem niedawno, że w okolicach turystycznych od dawna jak Cusco czy Arequipa autobusy odjeżdżają o czasie i przyjeżdżają też na czas. Oto jak biznes zabija ducha narodu. Po Chan Chan chodziliśmy gigantyczną grupą, z mówiącą po hiszpańsku przewodniczką. To przypomniało mi i ostatnio się w tym utwierdziłam, że wolę zwiedzać samotnie. Tego też spróbujcie. Poczuć miejsce, skupić się na nim. Nie maszerować bezmyślnie za grupą dyskutując o pierdołach i uśmiechając się do setek tysięcy zdjęć.
Chan Chan jest bardzo ciekawym kompleksem, antycznym miastem, które było stolicą kultury Chimu. W ramach jednego biletu można w zasadzie zwiedzić 4 miejsca, my jednak dotarliśmy tak późno, że nie starczyło nam czasu na nic poza pałacem Nik-An.
Kiedy dotarliśmy do mieszkania, było już dość późno, ustaliliśmy więc, że nie planujemy na razie dojazdu do Huaraz czy Limy. Wybraliśmy się tylko bardzo odważnie na uliczne jedzenie za 5 soles na przeciwko mojego domu, gdzie mieliśmy pierwszy, póki co wzrokowy, kontakt z Chicha morada. Po czym 40 minut przed odjazdem autobusu do Cajamarki okazało się, że Philip zgubił paszport. Tylko z paszportem mogli go wpuścić do autobusu, tylko z nim mógł zameldować się w hostelu, nie mówiąc o tym, że trochę głupio tak bez paszportu, prawda? Szukaliśmy więc gorączkowo, przerzucając dwie torby po trzy rzy, a czas kurczył się i kurczył. On stresował się paszportem, a ja autobusem, który już, już miał odjeżdżać. Ostatecznie podjął męską decyzję i postanowił jechać bez paszportu. Oczywiście paszport znalazł się kiedy tylko dotarliśmy na dworzec. Autobus okazał się świetny, a miejsca, które przez przypadek wybrałam najlepsze ze wszystkich. Rzeczywiście jedzie się niemalże na leżąco. Co nie zmienia faktu, że kiedy o 5 wylądowliśmy na miejscu byliśmy skonani. A ja zgubiłam bilecik na bagaże, tym razem groziło nam więc zostanie bez nich. Na szczęście udało się go znaleźć. I co teraz? 5:00 rano w zimie, więc ciemno, 10 stopni, a my jesteśmy w nieznanym mieście i jedyne co mamy to adres do hiszpańskojęzycznego hosta na CS i jego numer. Wzięliśmy taksę. Stanęliśmy przed domem. Cisza. Widać SMS go nie obudził. Dzwonimy. To był pierwszy raz Philip'a na CSie. Po telefonie gdzie swym marnym hiszpańskim tłumaczyłam, że oto jesteśmy na twojej ulicy (bo nie potrafię powiedzieć "przed domem"), wpuszczono nas i dano po kanapie. Zostały nam jakieś 2 godziny snu, bo host potwierdził słowa mojego przewodnika, że wycieczki do Cumbe Mayo wyruszają tylko o 9:30.
w drodze do Cumbe Mayo

Tu będzie krótka dygresja na temat przewodnika. Zawsze wierzyłam tylko w wikitravel. Ale wikitravel jest świetna do czasu kiedy zwiedzasz miasta i masz internet. Kiedy plany się zmieniają, docierasz do mniej uczęszczanych miejsc i na dodatek ciężko o internet dobrze mieć dobrą książkę. Przed zakupem zrobiłam mały research i kupiłam to co chwalono najbardziej - South American Handbook z Footprint'a, cała Ameryka Południowa w jednej książeczce. Myślałoby się więc, że to jakaś farsa. Przewodnik jest jednak świetny (jeśli chcecie, mogę pożyczyć;)). Zawiera jedynie niezbędne informacje, momentami wyszczególnia więc tylko co jest do zobaczenia, jak tam dotrzeć, gdzie spać. Wszędzie więc dotrzemy i nie skończymy pod mostem. A wiadomości historyczne, które zawsze tak irytowały mnie w "praktycznym" Pascalu, możemy zawsze uzupełnić później.

W ciągu tych pierwszych 24 h stopniowo oswajałam się ze swoim towarzyszem, bo jak by nie było, w zasadzie się nie znaliśmy. Okazuje się, że jest całkiem wyluzowanym, normalnym chłopcem. Żadnego śladu psychopaty czy innego świra, który przyjechał tu po to żeby zabić mnie gdzieś w dżungli, a ciało wrzucić do Amazonki, tak żeby zajęły się nim piranie i nigdy nie zostało rozpoznane. Wręcz przeciwnie, kiedy mieliśmy chwilowy postój w środku nocy na dopakowanie pasażerów w drodze do Cajamarki, wyskoczył i wrócił z Halls'ami dla mnie, żebym lepiej radziła sobie z chorym gardłem.
akwedukt w Cumbe Mayo zmierzający do Cajamarki
 Cajamarca to w perspektywie historii kraju niezwykle ważne miejsce. Spędzilibyśmy też w niej więcej czasu, jak bóg przykazał, gdyby nie fakt, że bardzo chcieliśmy zobaczyć dżuglę. Której nie zobaczymy, ale o tym potem. To w Cajamarce zaczął się upadek imperium Inków pod naporem mniej licznych, ale pozbawionych honoru i zaopatrzonych we wszystkie możliwe choróbska Hiszpanów. Kiedy dotarli do Cajamarki przebywający w mieście wódz Atahualpa zaprosił ich do wód w Banos de Inca. Oni zaś, stawili się na miejscu tyle że z obstawą, której zadaniem było pojmanie go. Następnie za cenę wolności kazano Atahualpie dostarczyć tyle złota, aby wypełnić cały pokój. Potem dwa. Na trzy złota już nie straczyło, a Atahualpę rozszarpano końmi na głównym placu. Doczytajcie żeby sprawdzić czy nie mieszam. Philip powiedział mi, że 2 godziny drogi od miasta znajduje się druga co do wielkości kopalnia złota na świecie.
Kiedy wstaliśmy po naszej bardzo krótkiej nocy, stałam się w zasadzie na cały wyjazd odpowiedzialna za porozumiewanie po hiszpańsku. Porozumiewałam się więc z naszym hostem (który jak na architekta przystało wyrysował nam śliczną mapkę objaśniającą jak wszędzie dotrzeć bez błądzenia) i panią z biura turystycznego. 
Wycieczka do Cumbe Mayo po angielsku, na której zależało Philip'owi, choć niedostępna na początku, stała się możliwa po odwiedzenia 3 biur i 15 minutach. 
Tu kolejna krótka dygresja o wycieczkach z lokalnych biur. Wiecie jak nienawidzę takich masowych wycieczek. Wolę już pokombinować i taniej, z przygodami dotrzeć do celu samodzielnie. Dlatego do Lambayeque, Chan Chan i Huaca de la Luna wybrałam się zwykłym trasportem. Tutaj byłam jednak z przyzwyczajonym do wygód towarzyszem. Co w sumie wyszło na dobre, bo tu, podobnie do Gruzji, wciąż z człowieka jakoś szczególnie nie zdzierają. Cena wycieczki jest więc zwykle o 10, 20 soles wyższa od zrobienia tego w 2 razy dłuższym czasie, moknąc w deszczu w oczekiwaniu na przejeżdżający autobus i wściekając się na bezmyślne podejścia od głównej drogi. Ale przecież można też mieć szczęście. Poza tym wycieczki z biur są nudne. Jedziesz, patrzysz, wsiadasz, jedziesz z powrotem. Żadnej adrenaliny. W pewnym momencie za tą nudę byłam już skłonna obwiniać Philip'a.
Plaza de Armas, Cajamarca
 Zaopatrzyliśmy się więc radośnie w kanapki z pollo i koktajle, i wruszyliśmy do Cumbe Mayo. Choć w Cajamarce zapowiadał się słoneczny dzień okazało się, że jedziemy na wysokość ponad 3000 m.n.p.m. gdzie na dodatek wiało. Jadąc do Cumbe Mayo ubierzcie się ciepło, inaczej skończycie jak ja. I weźcie przewodnika. Ja przed przyjazdem czytałam bloga, na którym pisano o tym, że bez przewodnika nic nie zrozumiecie. Z przewodnikiem zrozumiecie troszkę więcej, ale przede wszystkim będziecie wiedzieć gdzie iść. A co tam w ogóle można zobaczyć? Przede wszystkim antyczny akwedukt, który doprowadzał wodę z gór do doliny, w której znajduje się Cajamarka, niesamowite formacje skalne, gdzie przeciskacie się spłaszczeni jak żaby całkiem ciemnym tunelem i wyryte w skale rysunki z ołtarzem ofiarnym, które zostały po zamieszkującej tamte tereny kulturze. 
Ta wycieczka była też naszym włączeniem się do ławicy backpackers'ów, spotkaliśmy więc naszych pierwszych chwilowych współ-Gringos. Tak w zasadzie jeszcze ani razu nie słyszałam żeby ktoś z miejscowych używał określenia Gringo. Jest ono jednak dość wygodne i często używamy go do opisu samych siebie jako obcokrajowców.
 Na wycieczce była więc z nami para miłych Niemców i Kanadyjka, którą Philip uznał za twardą sztukę, a ja wręcz przeciwnie, za osobę, która coś za sobą zostawiła i czegoś szuka. Wśród osób z innych kontynentów, przemierzających Amerykę Południową spotka się raczej niewiele osób przyjeżdżjących na tyle ile Philip. Zwykle jest to od dwóch miesięcy wzwyż. Aż do 15 miesięcy. I całego życia. Wiele też wybrało się w taką podróż, bo coś im się skończyło i całkowicie zmieniają swoje życie. Jest więc ciekawie. 
Kanadyjka opowiedziała nam o tym jak spędziła miesiąc w gorącym Iquitos, gdzie oglądała różowe delfiny, bawiła się z małymi manatami zachowującymi się jak psy kiedy podrapie się je za uszkiem, uczyła się hiszpańskiego i mieszkała przez 2 tygodnie w ośrodku, gdzie 7 razy uczestniczyła w ceremonii Ayahuaski. Nie mogliśmy doczekać się dżungli. Wszyscy ci Gringos podróżowali też w kierunku odwrotnym do naszego i polecili nam hostel Chachapoyas backpackers, skąd też teraz piszę. Do miasta wróciliśmy koło 14:00 i byliśmy skonani. Ja w pełni przeziębienia, obydwoje głodni i nadwyrężeni wysokością, gdzie marsz przyprawił nas o porządny ból głowy. A zbliżał się kolejny problem czyli jedzenie, które zwykle jest największą bolączką wszystkich moich wyjazdów, bo ja mogę jeść tanio na ulicy, inni - niekoniecznie. Po odwiedzenia kilku miejsc poleconych przez iPeru, którymi były oczywiście zbyt drogie dla mnie restauracje, wylądowaliśmy w chińczyku przy Plaza des Armas. Po ciężkiej walce jaką stoczyliśmy z wyjątkowo niekontaktującym kelnerem widzącym chyba po raz pierwszy Gringos w swojej restauracji i naszym kiepskim hiszpańskim skończyliśmy z dwudaniowym maratonem, piwem, wodą, Chicha morada i dwiema Inka kolami. Tym razem weszłam samodzielnie na wyższy poziom znajomości z chichą, wciąż nie wiedząc co to. Dowidziałam się dopiero w Chachapoyas, gdzie restauracja miała w końcu angielskie menu. Chicha morada to peruwiański napój robiony z popularnej w tutejszej kuchni ciemnej (purpurowej?) kukurydzy, soku z cytryny i cukru.
Banos de Incas
 Żołądki zapełnione i co dalej? Wciąż niezmiennie umieraliśmy, stwierdziliśmy więc, że kupimy bilety na zapierających dech w piersiach przejazd do Chachapoyas i udamy się na drzemeczkę do naszego hosta. Host jednak był do 19 w pracy, musieliśmy więc coś ze sobą zrobić. Przesławne Banos de Inca. Wybraliśmy się tam mototaxi, które przypadły do gustu Philip'owi. Po wjeździe do Banos de Inca kierowca zapytał się "W prawo, prosto czy tutaj?". Skołowani stwierdziliśmy, że do Banos. "No, ale Banos jest tutaj". "Gdzie tutaj?". Wysiedliśmy. Okazało się, że pogłoski, które dotarły do mnie o tym miejscu były prawdziwe. Nastawiając się na antyczne otoczenie, niemalże rzymskie termy z czasów Nerona, można się nieźle rozczarować. Łaźnie w Tbilisi wyglądają o wiele bardziej spektakularnie. Niemniej jednak można wejść na teren źródeł i błąkając się przez 20 minut ustrzelić całkiem ładne zdjęcia.
A gdzie następnie? Pamiętałam z przewodnika i opowiadań Kanadyjki coś o wzgórzu Santa Apolonia, a tak się składało, że jechały tam busiki z Banos. Kosztował tylko 0,8 sola, a my mieliśmy sporo czasu umierając jednocześnie ze zmęczenia, nie przejmowaliśmy się więc tym, że skręca w zupełnie inne części miasta niż według nas znajdowało się wzgórze. Ostatecznie kręcąc się po bazarach i innych fascynujących miejscach dotarł w okolice Santa Apolonia, skąd roztacza się piękny widok na miasto. Co chwila spotyka się pary zakochanych. To jest w zasadzie ciekawa sprawa, bo tu tych par obserwujących zachody słońca, leżących razem na trawce itd. jest naprawdę sporo. Przypisuję to tutejszej kochliwości i być może niemożliwości sprowadzania wybranka do domu. Rozwiązanie, które wyszło nam przez przypadek było idealne i polecam je szczególnie wszystkim leniuszkom. Wjedźcie na wzgórze, obejrzyjcie zachód słońca (South American Handbook poleca wschód, który pomijając godzinę rzeczywiście mógłby być lepszy) i zejdźcie schodami do Plaza de Armas.
widok na Cajamarkę ze wzgórza Santa Apolonia
Ponieważ zbliżała się 19 udaliśmy się w stronę mieszkania. Nerwowo odliczaliśmy uciekające nam godziny snu pozostałe do pobudki o 3:00 z uwagi na wyjazd do Chacha o 4 nad ranem. W Cajamarce spędziliśmy więc niecałe, bardzo intensywne 24 godziny.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz