środa, 3 lipca 2013

Z terminalu na terminal


Tym razem naprawdę wprowadzam w czyn życie na lotnisku, a wpis będzie nieco Tweet’owy.
Miejsce akcji: Arturo Merino Benitez, Santiago de Chile
10:30 – nieśmiało oglądam lotnisko, orientuję się w cenach autobusów do centrum i przechowalni bagażu.
11:30 – wracam do idealnego miejsca na mój obóz. Okazuje się, że posiada nawet kontakt! Za ścianą jest knajpa z internetem, w której może zjem obiad, zyskując internet.
11:40 – próbuję uczyć się hiszpańskiego.
widok z mojego obozu
11:45 – zasypiam.
12:05 – budzi mnie przeuroczy emerytowany nauczyciel historii z Valparaiso, który przyszedł ładować komórkę. Nie zraża się tym, że nie znam hiszpańskiego i ucinamy sobie pogawędkę (hiszpańsko – angielsko – wszystko co wydaje mi się podobne do hiszpańskiego). Pan odchodzi, a ja czuję się nareszcie zmotywowana do nauki :p
13:40 – nie daję rady, idę szukać kawy
14:00 – z kawą jest internet!
15:25 – lepiej pójdę, żeby nie wyrzucili mnie sami ;)

jugo de frambuesa
19:05 – kończę oglądać „Smak życia”, czyli całkiem niezły film Cedrica Klapischa o Erasmusie, + Romain Duris, którego można też zobaczyć w „Gadjo dilo”
19:30 – po posiłku złożonym z 2 hot-dogów i napoju (całość załatwiona po hiszpańsku!) wracam do bazy i stwierdzam ku swojemu zdziwieniu, że czarna masa podnosząca się ziemi nagle zaczyna śpiewać i jest modlącym się muzułmaninem. Trzeba przyznać całkiem nieźle to brzmi. A jeszcze pół godziny temu myślałam: „O! W przeciwieństwie do Europy to jest miejsce w którym na bank nie zobaczę nikogo z kręgu islamu” (bo akurat Chińczycy są tu częstym widokiem, jak wszędzie)
01:44 – budzę się po 5,5 godzinach porządnego snu. Okazało się, że ciemna masa była jednak człowiekiem  nie do końca normalnym, po pewnym czasie jednak się uciszył. Dokładnie w momencie, w którym dzieciaki tuż przed moim krzesłem bawiły się w wystrzeliwanie robota i gonienie go. Mimo wszystkich przeciwności naprawdę spałam! Jest super bezpiecznie – albo są tu ludzie albo służby porządkowe, które każą mi spać spokojnie :] Nikt nie wyciąga mnie za fraki i wyrzuca przed terminal, jak to zdarzało się niektórym we Włoszech i innych miejscach.
a te ziomeczki mnie po prostu oczarowały
02:30 - wygląda na to, że sok z malin jest w Chile standardem, wyjątkowo dobrym. Mój samolot pojawił się w kiosku do samodzielnej odprawy, mam więc karty pokładowe. Tak przy okazji - cały czas płacę kartami :D
04:00 - otwarte nadawanie bagażu. Kolejka...
04:30 - dowiaduję się, że bagaż muszę odebrać w Limie i nadać go ponownie.
04:32 - już myślałam, że zgubiłam kartę wyjazdową, ale na szczęście znalazłam, więc tym razem nie powiem czym taki postępek skutkuje. Kolejka do odprawy paszportowej...
05:46 - czekanie na boarding. Chilijska telewizja pokazuje obszerny materiał o rychłej kanonizacji JP II.
10:00 (czasu peruwiańskiego) - lądujemy w zakrytej chmurami Limie. Peru ma kolor brązowego kurzu.

Benvenido a Trujillo!
Kończąc już sprawozdanie godzina po godzinie - spotkałam w Limie Austriaczkę, która przyleciała z Brazylii, w której mieszkała. Sprawiła, że zaczęłam się zastanawiać czy na pewno chciałabym tak nieustannie podróżować. Może i mieć swoje miejsce, ale bardziej w głowie niż fizycznie. Okazuje się, że na tą chwilę nie. Ciężko mi stwierdzić - ze strachu czy z wyboru. Zdałam sobie sprawę, że tym razem chyba boję się tej wyprawy.

chipsy bananowe... tylko czemu słone?


Aż doleciałam do Trujillo. Już myślałam, że budynek lotniska też jest z cegły adobe, ale jednak po wyjściu okazało się, że czeka zwykły terminal. Tylko taki pequeno. W życiu nie byłam na mniejszym :). Czekałam na Fiorellę, u której będę mieszkać zasypywana tysiącami ofert taksówek. Wreszcie zjawiła się, ale nie sama lecz z całą ekipą powitalną składającą się z mamy, Fiorelli, Malu (8-letnia siostrzenica) i jamnika. Mam też już za sobą swój pierwszy namiętny pocałunek na kontynencie południowo-amerykańskim. Z jamniczką, która cały czas wychylała się z nad mojego ramienia wystawiając pyszczek przez okno. Jechałyśmy przez okolice, które w niczym nie przypominały Europy. To musiała być Ameryka Południowa ;). Na dokładkę

przejechałyśmy koło ruin Chan Chan. Zjadłyśmy obiad, przed którym odbyła się regularna modlitwa. Taka jak u nas przed wieczerzą wigilijną. Teraz - ponieważ u mnie w pokoju nie łapie internet - siedzę ze wszystkimi i słucham jak Malu ćwiczy prezentację na temat układu krwionośnego na jutro, a w telewizji leci konkurs. Konkurs dość osobliwy. Polega na tym, że kolejno pary kobieta + mężczyzna, ubrani w stroje jak do zapasów wchodzą na naoliwiony tor. Muszą go pokonać nie upuszczając trzymanego między swoimi ustami owoca. Każda para ma inny, jest pomarańcza, brzoskwinia, chyba nawet marchewka. Jak dla mnie przebija to Japończyków albo przynajmniej jest na podobnym poziomie. Z resztą dziś w gazecie linii lotniczej przeczytałam, że Lima jest ostoją fanów K-popu. Coś więc w tym porównaniu może być.
Malu i Kirsha
Na  koniec - jakbym nie była jeszcze dopieszczona - wracając samochodem z kantoru podjechaliśmy na pączki <3 Jest 19:00, czas zbierać się spać (jutro przychodzi po mnie chłopak który ma zajęcia z tym samym lekarzem o 7:40!).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz