piątek, 12 lipca 2013

Odkrywanie Ameryki



Musicie mi wybaczyć tak długą przerwę. Po prostu albo byłam zbyt zmęczona imprezami, albo nie działo się nic konkretnego co dałoby się opisać. Zgromadziłam za to sporą kolekcję swoich spostrzeżeń i już nawet nie wiem od czego zacząć. W latynoskie klimaty wprowadzi Was Daddy Yankee, a w andyjskie William Luna.
 
przed wejściem do szpitala
Poniedziałek był w zasadzie spokojną rozgrzewką przed resztą tygodnia. W szpitalu jeszcze nie pojawił się nikt nowy, byłam więc przede wszystkim z Charli, która tym razem wpadła na pomysł wypisywania zleceń do kasy. W naszym szpitalu leczy się przede wszystkich biedniejszych ludzi i trudniejsze przypadki, okazuje się, że pozostałe, prywatne szpitale mają się ponoć o wiele lepiej (chociaż nasz blok operacyjny został w zasadzie oddany pół roku temu i sam, zapominając o reszcie szpitala przedstawia się całkiem nieźle). W związku z brakiem funduszy nasz szpital niedobory w igłach, gazach itp. rozwiązuje po prostu wypisując pacjentowi kwitek do kasy (tudzież sklepiku), gdzie może nabyć wszystkie niezbędne do wykonania procedury elementy. Przynosi je w siateczce (częściej robi to jego rodzina) i można zaczynać. Bez pieniędzy wszystko jest niesamowicie opóźnione, a i tak nie dostnie się zbyt wiele. O tym, że najprawdopodobniej nie jest to absolutnym peruwiańskim standardem dowiedziałam się kiedy (dopiero w 4 dniu moich praktyk!) trafił do nas pacjent, który zaczął awanturować się, że przecież zapłacił już za konsultację.  A o tym, że mimo przebywania w szpitalu i obecności lekarzy ofiara wypadku może zostać odstawiona do czekania aż zjawi się rodzina z pieniędzmi dowiedziałam się właśnie w poniedziałek. Kiedy przyszłam akurat przyjęto staruszkę, którą potrącił samochód. Przywiozła ją policja i jakiś rodzaj opieki społecznej. Nie znała numeru do rodziny, jedynie adres (cud, że była przytomna!)sporo czasu zajęło więc jej sprowadzenie. W międzyczasie załatano jej rozpłatany łokieć i ramię z dziurą głęboką na 4 centymetry. Zaklejoną gazą twarz odsłoniliśmy orientacyjnie kiedy już skończyły się nici i można było jedynie czekać. Czekała więc bez słowa skargi z odpadającym nosem i dolną wargą. 
z Charli na bloku
Właśnie takie kwitki zaczęła wypisywać i wręczać pacjentom Charli, podpisując się i podbijając pieczątką losowego lekarza, który akurat nieopacznie zostawił pieczątkę na SORze.
Następnego dnia pojawiły się nowe osoby, które na stałe dołączyły do naszej grupy. W weekend przyjechała Carolina i Lucas z Brazylii, mówiący przede wszystkim po hiszpańsku i portugalsku oraz Max z Austrii. Zjawił się też Dominik, który w Trujillo był już od 3 tygodni i przyjechał na własną rękę, bo na Erasmusie w Hiszpanii poznał chłopaka z Trujillo, który pomógł mu wszystko załatwić.
Był to też mój pierwszy dzień na chirurgii i bardzo go przeżyłam. Rano zjawił się na SORze dr Caballeros stwierdzając, że w zasadzie powinnam podążąć cały czas za nim skoro jest moim tutorem. To naprawdę niesamowite po Francji i Włoszech, gdzie albo nikt do mnie się nie przyznawał, albo pomimo pracy w tym samym laboratorium i mijania się w drzwiach, windzie i przy kawie nawet mi się nie przedstawił. Zaczęłam więc część chirurgiczną. I od razu kazano mi się myć i ubierać, bo będę asystować. W Peru nie ma istniejącej w całej Europie i Stanach funkcji „scrub nurse” czyli pielęgniarki operacyjnej. Okazało się, że mam pełnić tą funkcję. Plus trzymanie haków, choć z hakami radzą sobie na różne sposoby. Problem polegał na tym, że nie dość, że nie pamiętam nazw wszystkich instrumentów po polsku to tym razem polecenia leciały po hiszpańsku. Skończyło się na tym, że wszystko ostatecznie leżało w zasięgu ich ręki na pacjencie. 

Czekajcie, czekajcie!
Jeśli homoseksualizm jest tabu, co oznacza środkowa flaga?
Ale nikt nie okazał swojej irytacji, lekarka miała tylko nieco chmurne spojrzenie. Przestraszyłam też nieco moją zatroskaną rodzinę, która czekała na mnie z obiadem i wydzwaniała do mnie. A ja, jak zwykle, miałam wyłączony głos i plątałam się po mieście zakładając, że jak zwykle odgrzeję sobie później. Wchodzę, a przy stole chyba z 9 osób – wszystkie 3 siostry, brat mamy, znajomi. Ci sami, których spotkałam poprzedniego dnia wieczorem. Te obiady i gościnność jest tutaj niesamowita. Naprawdę codziennie kogoś mamy, a kiedy pojawiły się wyniki egzaminu z chirurgii i okazało się, że zdał mieszkający sam znajomy Fiorelli, który myślał, że po raz kolejny uwalił też zaproszono go na obiad, żeby to świętować. Minusem obiadów w moim domu (bo ponoć reszta Peruwiańczyków wcale tak nie je) jest to, że to jedyny i podstawowy posiłek dziennie, który jest tak wielki, że pomimo ciągłego machania sztućcami daję mu radę dopiero po godzinie. 

Umarłam jednak kiedy szłyśmy na imprezę i żeby posilić się przed nią postawiono przede mną młodszego brata tego co jadłam raptem 4 godziny wcześniej. Niestety musiałam oprotestować go i zadowoliłam się kanapkami, choć nie lubię marnowania jedzenia. Po prostu nie mogłam, a to uczucie, którego myślałam, że nigdy nie doświadczę. Siedzę, patrzę i nie mogę. Na podstawie obiadów i tego co słyszałam wyszłam z założenia, że spożycie mięsa w Peru na osobę konkuruje ze Stanami. Nie wzięłam jednak pod uwagę, że pomimo zwyczajów, jest coś co może ograniczać sporą część Peruwiańczyków – pieniądze. Dzięki temu znalazłam ciekawy artykuł, do którego można wejść przez zamieszczoną mapę. 

Dobre serce przejawia się jednak nie tylko w przypadku gości, których z resztą traktuje się tu nieco inaczej. U nas, kiedy już kogoś zaprosimy, siedzimy z nim cały czas, planujemy co damy mu do jedzenia i przywiązujemy do całego wydarzenia sporo uwagi. Do Fiorelli wpadają co chwila znajomi i zawsze siedzi z nimi w głównym pokoju nie przejmując się znikaniem na 15 minut w celu na przykład wzięcia prysznica, kiedy gość zostaje sam przed telewizorem albo z jej mamą. 
Wracając jednak do dobroci, byłam naprawdę pod wrażeniem, gdy szalona 27-letnia siostra Fiorelii (mająca 8-letnią córeczkę, z którą wciąż mieszka u mamy) wróciła ze szkoły ze swoją córką (Malu) i jeszcze jedną dziewczynką. Okazało się, że to zaniedbywane przez rodziców dziecko z sąsiedzctwa, które Joanna wzięła żeby umyć i ogarnąć. Ubrała ją w ciuchy małej Malu, która nie protestowała i wydawała się rozumieć sytaucję. Nie oczekiwałabym tego od zbyt wielu polskich dzieci, choć w zasadzie słyszałam o równie pozytywnych przypadkach u nas. 

Plaza de Armas za dnia...
W Peru odkryłam nowy, nieznany mi wcześniej problem. Problem transportowy. W Krakowie, mimo mieszkania w centrum, a w zasadzie przez to, spędzam na maszerowaniu w różne miejsca około godziny dziennie. Tutaj dystans 500 metrów to już daleko, ten kawałek trzeba więc podjeżdżać taksą. W związku z tym, mimo że taksówki są niesamowicie tanie, jesteś w stanie wydać dziennie ze 20 zł na taksówki. Jest to jednak dobre na tak krótki okres czasu jak tydzień, kiedy poznajesz miasto i kulturę. Dzięki temu można przeżyć niesamowitą przygodę polegającą na wypadzie z dziewczętami do oddalonego 10 minut marszu centrum handlowego taksówką. Po prostu Uptown Girls. Nic to, że wyprawa była po skarpetki. Aby oddać sprawiedliwość całemu procederowi należy dodać, że rzeczywiście w nocy wozi się taksami w celu ochrony przed grabieżą. Nocą akurat, jak już wspomniałam, może to być obawa uzasadniona. 
...i w nocy
Wyprawa do centrum handlowego była wstępem do mojego pierwszego wyjścia. Najpierw w 6 dziewczyn udałyśmy się na karaoke, gdzie z uwagi na wczesną porę byłyśmy jedynymi klientkami. W pośpiechu wertowałyśmy grubą, hiszpańską i znacznie chudszą, angielską książkę z dostępnymi hitami, ponieważ kelner bezlitośnie ranił nasze uszy. Śpiewał, bo to co działo się w knajpie, miało swoje nagłośnienie wychodzące na ulicę i zwracające uwagę „O – tu jest karaoke”. Nie potrafił jednak śpiewać. Z karaoke udałyśmy się na piwo, a ja (nie przewidując tego co wydarzy się w kolejne dni) obawiałam się, że wracamy o 1:00, kiedy muszę rano stawić się w szpitalu. Usłyszałam też piosenkę bardzo popularnego chilijskiego zespołu z lat 80. „Los Prisioneros” o wdzięcznym tytule „Sexo”. Zaintrygowana tytułem, nie rozumiejąc absolutnie słów wyszukałam je i ku swojemu zdziwieniu stwierdziłam, że są krytyką seksu jako dźwigni handlu i idiotów, którzy na to idą. Tu można posłuchać.
W środę nie miałam już wielkiego szczęścia jeśli chodzi o szpital, bo skończyło się jedynie na obserwowaniu. Tym razem z dr Caballeros operował dr Lynn wstawiając swoich studentów na asystę. Po paru godzinach tej amerykańsko-chirurgicznej gatki (przepraszam, ale nie wiem czy można wymyśleć bardziej nadętą postać niż amerykańskiego chirurga, który kiedyś pracował na Harvardzie) myślałam, że nie wytrzymam. Doceniam jednak uniwersalność przekonań chirurgów z całego świata, którzy są jednogłośni w kwestii niekopetentnych półgłówków z gastroenterologii i swojej wspaniałości. Oczywiście nie wszyscy są tacy i tu ukłon w stronę naprawdę sympatycznych i skromnych Peruwiańczyków, którzy sami wpychają obcych studentów na operację. Dr Lynn natomiast, kiedy następnego dnia byłam asystą, bo jego studentka zemdlała, mówił na temat przypadku, który operujemy zwracając się do mnie plecami, a na moje pytania odpowiadał mówiąc delikatnie zdawkowo. Bo przecież nie będzie strzępił języka na jakąś obcą z Polski. Nie po to tu jest.
Co gorsza w środę przed imprezą wszyscy nieopatrznie wpakowaliśmy się na jego wykład o chirurgii laparoskopowej i układu pokarmowego. W zasadzie od początku wiadomo było, że będzie to katastrofa, gdyż nawet na plakacie było napisane po prostu „chirurgia laparoskopowa”. I nic więcej (poza pełnionymi przez doktora funkcjami). On sam nie wiedział o czym chcą żeby mówił. Nie zna też hiszpańskiego, choć myśli że zna. Połowę wykładu, mimo stojącej dzielnie u jego boku studentki 2 roku (znającej hiszpański, ale niekoniecznie dział medycyny o którym on mówił), przedukał więc w Spanglishu, którego nie rozumieli ani Peruwiańczycy, ani ja. Całą imprezę uratowały rozdawane między rzędami kawa i mini kanapeczki :D. A jakie wygodne mają fotele na sali wykładowej!
Wchodząc na wykład każdy musiał złożyć podpis i podać swoje imiona i nazwiska. Wyglądałabym przy nich wszystkich (z dwoma nazwiskami, jedno po matce, drugie po ojcu) tak ubogo, że podpisałam się tym co mam, czyli dwoma imionami. Muszę pomyśleć nad pisaniem trzeciego następnym razem.
Jedna z moich ulubionych mozaik

Środa była też dniem mojego wielkiego bulwersu, kiedy dopadła mnie chwila zwątpienia co do tego czy kiedykolwiek uda mi się zrozumieć „Południe”. Obawy te nachodzą mnie w zasadzie od mojego wolontariatu we Włoszech 4 lata temu. Czasem nie potrafię po prostu zrozumieć ich toku rozumowania, niektórych wniosków i założeń. W środę na przykład szukaliśmy się przez 15 minut w tym samym miejscu. Najpierw moi towarzysze spóźnili się (normalnie też bym to zrobiła, ale to był wykład), później nie potrafili mnie znaleźć. Cały czas czekałam przed wejściem na teren uniwersytetu. Głównym, przy av. America Sur. Przy tej ulicy nie ma innego. Słyszałam nawet w słuchawce te same odgłosy klaksonów, ale dalej twierdzili, że na pewno nie mam pojęcia gdzie jestem i się zgubiłam. 15 minut. Okazało się, że nie pofatygowali się o przejście bezpośrednio pod bramę, stali więc po przeciwnej stronie ulicy, bardzo ruchliwej ulicy. Mogli więc widzieć bramę, ale nie ludzi przed nią. Zauważyłam ich ja. Byliśmy spóźnieni, ale to nie stanowiło ponoć problemu, bo na Południu zawsze zaczyna się z poślizgiem. Wykłady też? Nawet rzeczy które chcesz jak najszybciej skończyć? 
tu jedna z dziwniejszych
 Myślałam, że po przeszkoleniu z Włoch jestem już w zasadzie zupełnie odporna na płynność czasu. Dwie godziny czekania w zwarciu i pełnej gotowości do wyjścia na imprezę zakończone informacją, że chyba nie idziemy, bo nikt się nie odzywa uświadomiły mi jednak jak wiele wciąż dzieli mnie od buddyjskich mnichów. Wkurzyłam się, powiedziałam Fiorelli co o tym wszystkim myślę, bo uważałam, że od początku nie chciała iść o czym mogła poinformować, kiedy wszyscy jechali na imprezę bezpośrednio z wykładu (później miałam wyrzuty sumienia) i załatwiłam sprawę w ciągu 10 minut. Wystarczyło zadzwonić do osoby, która wiadomo, że zabrała komórkę. Stanęło w zasadzie jednak na tym co mówiła Fiorella. Impreza niby już trwała, ale i tak rozkręciła się dopiero koło północy, nikogo nie obchodził szpital następnego dnia (i też nikt poza mną się w nim nie zjawił). Wyszłyśmy w zasadzie jako ostatnie i dotarłyśmy do domu o 6:30. Wstałam po 2 godzinach snu i zastąpiłam omdlałą Amerykankę na hakach. Zasadniczy postęp w stosunku do mdlenia podczas praktyk pielęgniarskich na pierwszym roku. 
Calle Pizarro

Czwartek był dniem pod znakiem IMPREZY. Ale imprezy w dyskotece, na którą trzeba się porządnie przygotować. Na przykład kupić nową sukienkę (Fiorella zrobiła to już na spokojnie we wtorek). I buty. I kolczyki, sztuczne rzęsy, bransoletki, lakiery. Wszystko nowe. Na każdą imprezę w dyskotece. Ja kupiłam sobie kolczyki, bo jak tu się oprzeć ulicznemu sprzedawcy z biżuterią za 3 soles. W dyskotece zjawiłyśmy się o 23, chociaż spotkanie przed nią umówione było na 22:30. W środku okazało się, że nikogo nie było i tym razem to Fiore była trochę wkurzona na mnie, że wyszłyśmy za wcześnie. Taki południowy timing. Nie wiedzieć czemu stresowałam się całym wyjściem, patrząc na wszystkie te przygotowania i obawiając, że będę w moim stroju znacznie odstawać od reszty towarzystwa. Była na szczęście spora grupa obcokrajowców ubranych w znany mi sposób. Peruwianki były natomiast, podobnie do Fiorelii, w obcisłych kreacjach tuż za pupę i butach z platformą i kilometrowym obcasem, w których marzysz o pampersie, żeby nie musieć chociaż iść do toalety, nie mówiąc o tańczeniu.
Przy całej tej śmiałej stylizacji zwyczaje pozostają dość konserwatywne, jeśli więc prześpisz się z kimś cały rok (bo jesteśmy wśród samych studentów medycyny) dowie się o tym i okrzyknie Cię puszczalską. Zaczynam mieć powoli wrażenie, że panuje w naszym świecie taka ogólna zasada, że (spośród tych które już zjawiają się na imprezie) im bardziej kokieteryjny strój, tym mniejsze szanse na one night stand. Być może się mylę. 
kościół św. Franciszka
Nie wiem w jaki sposób dyskotece się to opłaca, ale do 00:30 cosmopolitan i wódka z sokiem były za darmo. Trzeba było więc uwinąć się z wprawianiem w nastrój co też niezwłocznie uczyniłyśmy. Tym razem spałam 4 godziny, ale sumując dwa ostatnie dni wychodziło 8h/2 doby co sprawiło, że już dzisiaj byłam chodzącym zombie. Kiedy zjawiłam się w szpitalu dziękowałam Bogu, że jest laparoskopia, a ja mogę siedzieć na krzesełku i tępo patrzeć się w ekran. Mój słuch doszedł do siebie dopiero dzisiaj, rano bałam się wręcz, że to już trwałe uszkodzenie – po polskiej imprezie dochodzę do siebie po 15 minutach. Kolejną zabawną sprawą związaną z imprezami tutaj jest donoszenie o nich na facebook’u. Gdziekolwiek nie wyjdziesz, musisz o tym napisać na fejsie, oznaczyć miejsce i wszystkich znajomych. W moim świecie (nie chcę mówić „w Europie” czy „w Polsce”, bo u nas niektórzy też to robią ;)) trend jest inny i zostałam dziś zmuszona do popełnienia zamachu na moim facebookowym image. Taka moja mała tragedia. Fiorella zmusiła mnie, żebym wrzuciła nasze zdjęcie zrobione przed wyjściem na dicho i oznaczyła ją. I oznaczyła też na zdjęciach innej dziewczyny, do których nie ma dostępu. I czemu nie oznaczam siebie?
W miarę odkrywania Trujillo i jeżdżenia autobusami dowiaduję się też więcej na ich temat. Zauważyłam na przykład, że kierowcy siedzą na stelażu poprzeplatanym miękkim drutem, który stanowi prowizoryczne siedzenie. W każdym autobusie, poza kierowcą jest też instytucja nawoływacza, wykrzykującego co 100 metrów kierunek, wpół wychylonego przez ciągle otwarte drzwi. Pomaga też wpakować się co wolniejszym pasażerom wnosząc za nimi siaty i dzieci.
Okazało się niestety, że jest jeden minus zatrzymywania busów machnięciem ręką, co przytrafiło mi się dzisiaj. Tak się składa, że na dwupasmowych ulicach mogą Cię nie zauważyć, kiedy na twojej wysokości akurat wykonują manewr wyprzedzania. I czekaj dalej! 
przed imprezą
Z nowych odkryć, dzisiaj jadłam przysmak podawany od święta – mięso z kozy. Czy to nazywa się kozina? 
Będąc już przy zwierzętach chciałabym powiedzieć słówko o wdziankach psów. To nie jest tak, że moja rodzina jest szalona i dlatego codziennie każda z jamniczek ma inne ubranko. To zjawisko ogólnokrajowe myślę. Nawet sporym psom wyglądającym na bezpańskie zdarza się mieć przykrótką narzutkę.
Godne uwagi są też zagadnienia językowe. Narazie nie doszłam przyczyn tego, dlaczego połowa imion tutaj to Angie, Brenda, John (chociaż ulica JP II nazywa się Juan Pablo II, więc to imię istnieje) itp. pozostaje to jednak faktem.
Dowiedziałam się też, że mojego pierwszego dnia nie podano mi adresu „nazwa dzielnicy, numer kwartału, numer budynku” bez nazwy ulicy (która swoją drogą istnieje), żeby utrudnić mi życie lub dlatego, że ktoś niekoniecznie ma kontakt z rzeczywistością. Jeśli podasz taki adres taksówkarzowi on naprawdę Cię pod niego zawiezie, a kwartały są mniej więcej poopisywane. Wciąż tego jednak nie rozumiem i wolę zostać przy korzystaniu z nazw ulic.
- A co jeśli pies jest płci męskiej?  - Jak to co? Nosi męskie ubranka.

Moim dzisiejszym odkryciem jest natomiast odszyfrowanie nurtującego (i irytującego) mnie od dawna południowoamerykańskiego ”jajajajajajaja”. Ponieważ w IFMSA jest sporo osób stąd, „jaja” często pojawiało się na facebook’u w komentarzach, a dla mnie było jakąś skończenie idiotyczną wstawką. Okazuje się, że oznacza to „haha”. Bo przecież w hiszpańskim „j” wymawiamy jak „h”, a „h” jest nieme. A nikt nie chciałby chyba śmiać się „aaaaa”. Świat nabiera sensu ;).
A jeśli chodzi o miasto? Nie udało mi się niestety dotrzeć do Chan Chan ani Huaca del Sol y de la Luna. Wykonanałam natomiast parę spacerów w drodze ze szpitala, fotografując mur otaczający Uniwersytet w Trujillo i przedstawiający historię Peru oraz - mam wrażenie - dość losowe obrazki. Możecie je zobaczyć powyżej :). Znalazłam też tutejszy deptak – calle Pizarro, gdzie nie ma ruchu drogowego, a kamieniczki przeszły renowację.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz