wtorek, 16 lipca 2013

Coś się kończy, coś się zaczyna


To jeszcze nie całkiem koniec mojego pobytu w Trujillo, ale w zasadzie za tydzień wrócę tutaj tylko zabrać rzeczy i pożegnać się ze wszystkimi, kto wie na jak długo. Z częścią na zawsze i będę to wrażenie miała po raz pierwszy od kiedy byłam mała, kolonie nad polskim morzem wydawały się na końcu świata, a koleżanki mieszkające w Gliwicach oddalone o lata świetlne. Tu naprawdę jestem na końcu świata i zostawię za sobą osoby, które nigdy na przykład nie wyjeżdżały z Peru. A co ciekawe już przez te dwa tygodnie dość mocno się do tego miejsca i ludzi przywiązałam.
Wszystko dlatego, że za parę godzin, tym samym samolotem co ja dwa tygodnie temu, przyleci mój towarzysz na kolejne dwa tygodnie w Peru o wdzięcznym nazwisku Capone. Ten sam, który zgarnął nas z Robertem o 2 w nocy z jednego z nowojorskich MacDonald’sów (o czym można przeczytać tu). Jego przyjazd do Peru zacznie się z prawdziwym przytupem, gdyż podjedzie z walizkami prosto pod Chan Chan, gdzie wybieramy się z ludźmi z wymiany, a o 22:00 wpakujemy się już do autobusu w stronę miasta Cajamarca.
Ai apaec, najwyższy bóg kultury Moche
Kiedy pakowałam się i ogarniałam pokój przed wyjazdem przypomniała mi się sytuacja z metra w Budapeszcie, kiedy próbowałam kupić bilet na tramwaj. Byłam dość roztargniona, forinty są dziwne, nie zdziwiło mnie więc, że jedna z monet wygląda zupełnie inaczej niż reszta. Zauważył to jednak chłopak w kasie i zaczął jej się przyglądać. Pomyślałam „o nie, zacznie się pewnie o coś czepiać”. On natomiast zapytał z jakiego to kraju i czy może zatrzymać, bo kolekcjonuje pieniądze. Wzięłam monetę do ręki i stwierdziłam, że przez przypadek w tą podróż chciał zabrać się ze mną kawałek Bułgarii. Został jednak w dobrych węgierskich rękach.
widok z Huaca de la Luna na Huaca del Sol i "miasto" między nimi

Idealnie zachowany główny ołtarz
Wracając jednak do Trujillo, miniony weekend postanowiłam spędzić w domu. Częściowo dlatego, że zaplanowaliśmy food and drink party, częściowo ponieważ nie udało mi się w ciągu tygodnia odwiedzić dwóch antycznych miast Moche i Chimu, które są w okolicy. W sobotę, po śniadaniu które polegało na wygrzebywaniu łyżeczką miękkiego avocado, układaniu go na kanapce i soleniu (pyszne i szybkie, spróbujcie ;)!) razem z Fiorellą i jej znajomym wybraliśmy się do Huaca del Sol y de la Luna.  Tym razem zawieźliśmy się taksówką, bo przy 3 osobach ten odcinek akurat wychodził prawie tyle co busik. Tak jak w pozostałych miejscach było tam muzeum w kształcie piramidy, od którego podchodziło się do właściwej huaca. Huaca w języku Quechua (który wciąż jest językiem ludności zamieszkującej Andy) oznacza świątynię. Cały kompleks składał się więc z 2 „świątyń”, jednej poświęconej obrzędom i kapłanom, drugiej dla rządzących i administracji oraz ogromnego miasta między nimi. Uwielbiam, kiedy mogę wyobrazić sobie jak coś dawniej wyglądało, tak żeby nawet jeśli mam przed sobą tylko kamole, w moich oczach nabrało to wszystko sensu i ożyło.
Myślę, że tam można sobie takie antyczne miasto Moche wyobrazić, czego w żaden sposób nie byłam w stanie zrobić w Sipan. Wydaje mi się z resztą, że w tych moich National Geographic wyczytałam o znacznie mniejszych rozmiarach Sipan, co było też przyczyną nie zauważenia go przez rabusiów. Niestety Huaca del Sol y de la Luna zauważyli i archeolodzy w grobach znaleźli już tylko drewno, glinę i kości. Przysypane piaskiem i gliną ocalały jednak przepięknie zdobione ściany piramid. Zdjęcia nie oddadzą jednak momentu kiedy pojawia się przed Wami oświetlone promieniami słońca gigantyczne dzieło sztuki. Narazie udostępniona do zwiedzania jest tylko Huaca de la Luna, na terenie miasta i Huaca del Sol wciąż trwają wykopaliska. Zwiedzaliśmy z obowiązkowym hiszpańskim przewodnikiem, pomimo wycieczek po francusku i angielsku odpowiednio za 10 i 15 minut, z uwagi na to, że 2/3 naszej grupy było hiszpańskojęzyczne i zostałam przegłosowana ;).
Tego samego dnia miało być national food and drink party, czyli impreza, która ma miejsce podczas prawie każdego międzynarodowego spotkania czy to z IFMSA, czy z „Młodzieży w działaniu”. Przywozimy więc z naszego kraju coś do jedzenia lub gotujemy (ja zawsze zabieram kabanosy, które zwykle są przebojem, również dlatego, że jest ich dużo i świetnie nadają się do zagryzania alkoholu. Niestety w tym przypadku, gdy wszyscy coś ugotowali wyglądały cokolwiek biednie) oraz coś do picia, wiadomo – alkohol. Chociaż podczas pierwszego wyjazdu z „Młodzieży w działaniu”, czyli programu jakby nie było poważnego i unijnego miałam wątpliwości. Rozwiały się nad litrami gruzińskiej chachy. Problem polegał na tym, że zapomniałam przed wyjazdem kupić żubrówkę. Okazało się, jednak że Justyna która była tu miesiąc wcześniej ją znalazła, co dało mi pewną nadzieję. Ja jej nie znalazłam, ale trafiłam na innych reprezentantów naszego kraju. Do domu wracałam więc triumfalnie z Wyborową i sokiem pomarańczowym pod pachą, bo pomyślałam, że
będziemy też pić po polsku – w shotach. Okazało się, że wszystko tak piliśmy, ale sok przydał się, bo nikt nie pomyślał o zakupieniu czegoś na przepitę. Wybierając się na samą imprezę padł na mnie blady strach – Fiorella przeziębiła się i stwierdziła, że nie idzie, a nikt nie znał adresu miejsca, w którym miała być impreza. Ja natomiast będąc tu w zasadzie już dwa tygodnie jeszcze nigdy sama nigdzie wieczorem się nie wybierałam. Przyszedł po mnie jednak znajomy Fiorelli i dobrze się stało, bo inaczej nie wiem czy moja wódka i kabanosy kiedykolwiek, by tam dotarły. Dopiero trzeci taksówkarz odważył się zaryzykować i szukać tego adresu. Kiedy impreza w mieszkaniu miała się już ku końcowi, próbowaliśmy przenieść się do klubu, ale że w późniejszych godzinach trzeba płacić za wstęp, poddaliśmy się. A ja zaliczyłam pierwszy spacer do domu nocną porą. Przeżyłam. Nie szłam oczywiście sama i tu należy się słówko na temat tego jakimi
dżentelmenami są Peruwiańczycy. Jestem naprawdę pod wrażeniem. Kumpel Fiorelli na przykład obiecał jej, że się mną zaopiekuje, całą imprezę sprawdzał więc czy wszystko w porządku i mówił, że kiedy tylko zechcę, zamówi mi taksówkę i wszystkim się zajmie. Kiedy stwierdziłam, że jednak przejdę się z kimś innym, musiał się upewnić czy zostanę odstawiona pod same drzwi, co też miało miejsce. Kiedy następnego dnia wychodziłam natomiast na „randkę” Fiorella była zdziwiona, że nie kazałam mu po siebie przyjść, tylko umówiłam się w centrum. Takie standardy. Które są jednak dobrym zabezpieczeniem, kiedy weźmiemy pod uwagę jak koszmarnie wszyscy się tutaj spóźniają. Już lepiej siedzieć przed fejsem niż obchodzić po raz dwudziesty plac dookoła (ja wygrzewałam się akurat na ławce z wyciągniętymi nogami wzbudzając pewne zainteresowanie). Spóźnianie się nie jest oczywiście wyrazem złego wychowania, taki styl. Wracając jednak do szarmanckich Peruwiańczyków wielokrotnie też zdarzyło się, że taki właśnie kolega Fiorelli, kiedy jechaliśmy gdzieś w trójkę brał na siebie płacenie za taksę. Przykłady można by pewnie jeszcze mnożyć.
Przed imprezą miała miejsce jeszcze moja osobista tragedia. Od jakiegoś czasu wspominałam, że chciałabym pójść do fryzjera. Nie zdążyłam zrobić tego przed wyjazdem, poza tym przeczytałam lub usłyszałam kiedyś, że pewien przedstawiciel przeciwnej płci (to istotne) podróżując zawsze idzie do fryzjera, bo można tam całkiem nieźle zajrzeć w kulturę, z którą się ma do czynienia. Jednak mężczyznom nie robi to aż tak kolosalnej różnicy myślę. Wybrałyśmy się do znajomej mamy Fiorelii tuż za rogiem. Salon, gdzie poszłyśmy już po zmroku, mieścił się w ciemnej uliczce, w kącie na drugim, prawie pustym piętrze centrum usługowego. Razem z fryzjerką siedziała jej córka i syn, na fotelu zaś kientka. Czekałyśmy chyba z godzinę gadając i czekając aż z nią skończy, chociaż mieszkałyśmy tuż za rogiem. W między czasie mama Fiorelli wyposażyła wszystkich w typową, peruwiańską przekąskę z ziemniaków. Kiedy pani fryzjerka usłyszała, że nie jestem stąd, od razu, bez skrępowania zapytała czy mam chłopaka, podobają mi się Peruwiańczycy i nie chciałabym może jej syna, siedzi o tam.
Okazało się, że w Peru nikt nie słyszał o tak popularnym w Europie farbowaniu do połowy, nikt więc nie dał się zmylić, że moje to nie odrosty. Połowa moich włosów (mimo że powiedziałam, że chcę uciąć tylko troszeczkę) została uznana za zniszczone kołtuny, zebrana na czubków głowy i odcięta w magiczny sposób. Fryzjerka trzmając nożyczki przy garści moich włosów okrążyła mnie kilka razy, przy każdym okrążeniu przycinając trochę bardziej. Na koniec posiedziałam jeszcze w maseczce i ciekawym urządzeniu grzewczym na głowie. Tadam! Wszyscy nagle zamienili się we wstrętnych kłamców, którzy twierdzili, że wyglądam dobrze. Ja natomiast twierdziłam, że to już nawet nie Stevie. To co miałam na głowie po wyjściu z salonu kojarzyło mi się z ekspedientką z mięsnego z lat 70. To nic, że nigdy takiej nie widziałam, Stevie’go też, dlatego przypisałam mu fryzurę wokalistów z Modern Talking, po czym sprawdziłam i okazało się, że Stevie to obecnie dość łysawy przedstawiciel rasy czarnej. Niemniej jednak jestem na wakacjach, nie muszę się niczym przejmować, a podczas podróży możemy uczyć się stopniowo tego, jak przestać brać życie zbyt serio. I fryzury też.
Wracając jednak do mojej „randki” sprawa była dość frapująca. Zamiast wyprawy do Chan Chan i na plażę w Huanchaco, którą zasugerowałam zaproponowano mi czy może nie chciałabym wybrać się na... zakupy. Nie, nie. Nie szłam spotkać się z dziewczyną. Okazało się, że tym razem miałam doradzać prezent dla dziewczyny kumpla, który co prawda studiuje w Trujillo, ale wrócił już do domu w Chachapoyas, które będąc małym miasteczkiem nie ma dobrego zaplecza. Prezent był z okazji 2 miesięcy bycia razem. Od razu nasuwa się pytanie czy tak samo świętuje się miesiąc 3, 4, 5, 9? Swoją drogą bardzo popularne jest tu też dostawanie w prezencie od ukochanego gigantycznych pluszaków, stwierdziłam że wrzucę zdjęcie jednego z rogów mojego pokoju. Po zakupach musieliśmy szybko zawieźć pakunek na busa, który jechał do Chachapoyas. Dzięki temu zobaczyłam, co mają na myśli w i Peru (czyli informacji turystycznej) podając mi, że jest na przykład tylko jedna firma jadąca do Tarapoto. Jedna zaufana. W miejscu, w którym się znaleźliśmy firm obsługujących trasę do Tarapoto było chyba z 5. Już wiecie gdzie szukać tych pijanych kierowców autobusów pędzących po andyjskich serpentynach. Drogami, które w porze deszczowej są nieprzejezdne z uwagi na osuwiska. Czasem zdarzy się, że taki autobus spadnie. A taki wypadek to prawie jak katastrofa lotnicza, której nikt nie przeżywa. W polskich mediach pojawiło się doniesienie o jednej jakiś miesiąc przed momentem kiedy dowiedziałam się, że jadę do Trujillo. Wtedy myślałam, że wybieram się do Arequipy i bardzo się cieszyłam.
Myślę jednak, że gdyby rzeczywiście było tak źle, tutejsza ludności i zapewne hard core’owi podróżnicy nie jeździliby nimi. Na wszelki wypadek pojedziemy jednak z Philipem autobusem poleconym przez i Peru. Będzie można wtedy winić ich, a nie moją głupotę ;).
a tu już na terenie szpitala
Z okazji poniedziałku wracamy jednak do szpitala. Tym razem poszła ze mną Fiorella, w związku z czym zbieranie się trwało ze dwa razy dłużej. Kiedy dotarłyśmy, zapomniałam o dobrym wychowaniu, buziaku na powitanie i pytaniu jak leci, SOR tak zawalony był ludźmi. I w środku i na zewnątrz. Max i Dominik nie potrafili jednak powiedzieć co się stało, sami też nic nie robili. Charli już przecież z nami nie ma. Poszłyśmy więc do dr Caballeros na blok, gdzie operował ranę postrzałową. W momencie kiedy przyszłyśmy kończyli szyć przestrzelony żołądek, kula leżała na tacy, a mi kazali się myć, bo cała operacja trwała jeszcze kolejne 4 godziny. Rany postrzałowe, powiem Wam, to pewien problem. Teoretycznie przy każdej operacji może okazać się coś, czego nie oczekiwaliśmy. Ale tu? Moja ręka nurkowała pod wszystkim na drugą stronę brzucha, przesuwając i przytrzymując co tylko pan miał w środku. Nigdy nie widziałam takiego majtania rękami wśród... wszystkiego. A to dlatego, że kula po żołądku przepołowiła trzustkę i dotarła do śledziony, trzeba je było więc wyeksponować. A potem... usunąć. Moje przerażenie rosło w miarę jak odessany „płyn” wynosił chyba ze 4 litry, a panu nikt nie serwował krwi. Był w normie. Później ktoś stwierdził, że coś może jednak mu przetoczą. W międzyczasie Fiorella z Caroliną robiły zdjęcia dla dra i zrobiły wywiad na innych salach. Na innej sali szyto przestrzelone płuco. Bo to moi drodzy, było starcie dwóch gangów, 2 osoby
Bez tej panienki będzie musiał dalej radzić sobie pacjent
zginęły na stole, a jedna w drodze. Nie wiem czy ktoś jeszcze czekał w kolejce, ale kto wie? Może Ci z SORu byli ich kolegami? Ponoć poza tym zajściem było jeszcze jakieś starcie z policją. Po raz kolejny żałowałam, że nie mówię po hiszpańsku, dlatego męczyłam strasznie Fiorellę, żeby dowiedzieć się gdzie całe zdarzenie miało miejsce, ale nie wiedziała.
Bo w sumie nic nie mając, nie boję się złodziei, tylko broni, maczet i strzałów. „Tylko właśnie próbuję powiedzieć Ci, że każdy złodziej nosi tutaj broń”, powiedziała Fiorella. „Aha” powiedziałam ja. W takim razie, kiedy już się spotkamy mogę im odstąpić o co tylko poproszą.


Przy okazji strzelanin przypomniała mi się anegdotka Charli o tym jak była trzy lata temu w Demokratycznej Republice Konga. Pracowała w szpitalu i uczyła angielskiego. Pewnego razu poszli na koncert i siedzieli przy piwku. Sekundę później wszyscy uciekali i chowali się pod stoły, bo ktoś zaczął strzelać do tłumu.
Jednak nie jest tak, że strzelaniny, czy ataki z bronią na ulicy dzieją się tylko gdzieś daleko. Wszyscy przecież słyszymy o różnych doniesieniach z Europy. Wczoraj wieczorem poznałam nową dziewczynę z wymiany – Annę z Czech. Miałyśmy te same obserwacje na temat panującej w Europie psychozy związanej z tymi niebezpieczeństwami, które czyhają na człowieka w Ameryce Południowej. Fakt, trzeba uważać. Tak jak w Pradze, gdzie jej koleżankę również napadnięto z nożem. I w zasadzie mnie (a raczej całą grupę) w Anglii. Nie wspominając o strzelaninach typu przy tej w 1997 roku w świątyni Hatszepsut w Egipcie (choć niektórzy pewnie Egipt też uznają już za trzeci świat).
Tak czy siak, nie ma się czego obawiać, nasz szpital po prostu zbiera wszystkie wypadki i porachunki z miasta i okolicy, a inne oddziały chirurgii obsługują dzieci, nowotwory i serca. 
Dominik, chłopak z Niemiec, stwierdził dzisiaj jednak, że jego rodzina poinformowała go na początku, że dzielnica koło szpitala jest szczególnie niebezpieczna. A zwłaszcza o tutaj, ta ulica. No, ta którą zwykle wracałam w pełnym zdrowiu do domu. Pytanie – ktoś przesadza czy ja jestem hardcorem?
Dzisiaj w szpitalu biegałam przez 2 godziny szukając, pytając o dr Caballeros i poznając masę ludzi. Pojawiła się bowiem masa peruwiańskich studentów i nowa dziewczyna ze Szkocji. Przemieszczaliśmy się więc gadając z kąta w kąt, aż okazało się, że lekarze strajkują i dlatego nikt nie ma co robić. Poszliśmy w związku z tym na kawę.
Dowiedziałam się też jak skomplikowane może być IFMSA. Jeśli ktoś twierdzi, że w Polsce, w Krakowie mamy zbyt dużo „koordynatorów” – tutaj wręcz ciężko ich ogarnąć, a uważają, że trzeba więcej. Są tu więc 3 uniwersytety kształcące w medycynie, mimo że miasto jest – teoretycznie – małe. Na Uniwersytecie Cesar Vallejo jest APEMH jedna z dwóch organizacji z Peru zrzeszonych w IFMSA. Drugą organizacją jest IFMSA – Peru, mająca swoje Local Committees odpowiednio na uniwersytecie UPAO (prywatnym) i UNT (państwowym). Ludzie się znają, ale dziwnym trafem nie organizują razem spotkań, wyjść itd. Przyjeżdża więc masa ludzi z zagranicy, którzy co pewien czas na siebie wpadają i zastanawiają o co chodzi.

2 komentarze:

  1. Stevie, tyle się u Ciebie dzieje, że nie nadążam z czytaniem! za to Ci chociaż komentarze podbijam ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. :D i przez Ciebie moja mama myśli, że mam jakiegoś komentującego fana :p

    OdpowiedzUsuń