czwartek, 18 lipca 2013

Mknąc przez Andy

 Obudziliśmy się koło 3 nad ranem i bezgłośnie zniknęliśmy z mieszkania. Mimo, że do miejscówki Virgen del Carmen, czyli naszego przewoźnika (bo nie ma tu zazwyczaj dworców autobusowych, bardziej szanujące się firmy mają swoje własne "zajazdy") było blisko, postanowiliśmy wziąć taksówkę, bo za 3 soles lepiej nie kusić losu o 3 nad ranem. Tylko jak zamówić taksę nie mówiąc po hiszpańsku? Bardzo się tym stresowałam, biorąc numer do korporacji od naszego hosta poprzedniego wieczoru. Musielibyśmy mieć niesamowite szczęście, żeby wolna taksówka przejeżdżała naszą ulicą akurat w środku nocy. I mieliśmy, dzięki czemu dotarliśmy dużo przed czasem. 
 
knajpka z widokiem na Celendin, nad posiłkiem czuwa Matka Boska w parze z niczym nieskrępowanym chłopczykiem

 Razem z nami jechali Peruwiańczycy, sporo Francuzów, Hiszpanie (którzy na postoju stwierdzili, że całkiem nieźle radzę sobie z hiszpańskim :D) i jeden pan policjant opisany jako "policja drogowa", który tylko wsiadł sobie z kocykiem i drzemał smacznie przez całą drogę. Bus w zasadzie nie był duży, mieścił raptem 25 osób. Większy nie dał by rady na drodze, która była przed nami. Jakoś jadąc nie mogłam zasnąć i kiedy tak wznosiliśmy się ponad Cajamarkę w zupełnych ciemnościach, a wszyscy dookoła chrapali, słuchałam muzyki, która przypominała mi cały miniony rok i nie mogłam się czuć bardziej szczęśliwa. 
 Naszym pierwszym przystankiem, gdzie zatrzymaliśmy się na śniadanie było Celendin. Postanowiliśmy poszukać jedzenia gdzieś poza przystankiem i trafiliśmy do niezwykle osobliwej knajpki. Co było na ścianach można zobaczyć na zdjęciu powyżej. Jedliśmy natomiast bułki z serem i jajkiem, które udało nam się zdobyć wymigując od standardowo serwowanego rosołu. Ponieważ zostało nam jeszcze trochę czasu do odjazdu postanowiliśmy się przejść i zobaczyć kawałek miasteczka. Było naprawdę małe, tym bardziej zaskakiwały więc plakaty o zbliżających się międzynarodowych zawodach w walce z bykiem. Wróciliśmy mototaxi niezbyt wiedząc co w zasadzie podać kierowcy jako kierunek, na szczęście wiedział on. W Celendin dosiadła się kolejna francuska para i nie byłoby w tym nic dziwnego gdyby nie byli przeuroczymi starszymi ludźmi w koszulkach z Tajlandii, którzy podczas jazdy tym wątpliwej wygody autobusem cały czas trzymali się za ręce. Taka jest właśnie moja wymarzona emerytura (wiem, najpierw muszę na nią zarobić). Wyjeżdżając z Celendin, jak z resztą przy wyjeździe z Cajamarki, zaopatrzono nas w napój i zakąskę. Tym razem napojem była jednak avena, czyli owsianka. Nie wiem jak wygląda w Polsce, bo zawsze się wzbraniałam (tak samo jak i ostatniego dnia w Trujillo), tym razem wzięłam i musiałam się z nią rozprawić. O dziwo była dobra. I bardzo słodka jak z resztą wiele rzeczy tutaj. 
Zaczęliśmy się wspinać. Droga była przepiękna, wznosiła się i opadała między kolejnymi wzniesieniami Andów. 
 
problemem drogi przez Andy są osuwiska


Była też w większości drogą gruntową, która mogła pomieścić tylko jeden samochód i cały czas spotykaliśmy ekipy, które naprawiały szkody po osuwiskach. Z tego też powodu parę razy zatrzymywaliśmy się i cofaliśmy (tak, jechaliśmy pod górę lub robiliśmy zakręt jadąc do tyłu), inaczej nie dało się wyminąć. Przejeżdżając przez dolinę z rzeką, gdzie klimat nagle zmienił się z traw na namiastkę dżungli, zatrzymaliśmy się na chwilę, a do autobusu wtargęło chyba z 6 kobiet sprzedających arbuzy, napoje, orzeszki i wszystko co tylko moglibyście wymyślić. Te zmiany krajobrazu związane z wysokością były naprawdę niesamowite. 


Kolejny przystanek był już na obiad, a my powoli traciliśmy zapał. Na początku Philip, przekonany że gdyby nie ja w życiu nie wybrałby takiej trasy, był szczęśliwy z całego toku zdarzeń. Po kilku godzinach jazdy nawet ja marzyłam o tym, żeby to wszystko jak najszybciej się skończyło, nieco mniej zwracając uwagę na widoki, które wciąż były piękne. Koło 15:00 wjechaliśmy do miasteczka, które okazało się Leymebambą. 
Leymebamba
Wtedy jeszcze nic o niej nie widzieliśmy, ale zaintrygowało nas, że tylu Gringos wysiadło właśnie tam. My jechaliśmy dalej (i jakieś 5 km za miasteczkiem utknęliśmy na pół godziny z powodu robót drogowych). A co jest w Leymebambie? Otóż dużo ciekawych rzeczy. Stamtąd na przykład zaczyna się zwykle trekking do Laguna de Condores, miejsca gdzie nie tak dawno odkryto zawieszone na skałach grobowce Chachapoyas, które były w tak niedostępnych miejscach, że nie udało się tam dotrzeć rabusiom. O tym miejscu też czytałam w moich Nationalach, ale od ich wydania w latach '90 sporo się, zwłaszcza w tym regionie, zmieniło. Choć National twierdził, że wyprawa jest ciężka, konna i prowadzi przez dżunglę, teraz pojawiło się wiele biur oferujących wyprawy w to miejsce, również z Chachapoyas. Wszystko razem trwa 3 dni. 
Wśród podobnych trekkingów oferowanych przez lokalne biura jest również "zagubiony skarb" - Gran Vilaya, a wyprawa trwa 4 dni. Jeśli natomiast dogadacie się ze stowarzyszeniem amazońskich wodospadów, zorganizują Wam trekking po najpiękniejszych w okolicy. W Leymebambie jest również muzeum ufundowane przez rząd austriacki, do którego przetransportowano wszystkie ślady Chachapoyas znalezione w Laguna de Condores. Dlaczego rząd austriacki? Nie mogę wiedzieć na 100%, ale wydaje mi się, że ma to związek z Peter'em Lerche - archeologiem, który oddając się poszukiwaniom pozostałości Chachapoyas, spędził w stolicy regionu 25 lat, a przez 4 lata był nawet burmistrzem Chachapoyas. Tu możecie dowiedzieć się więcej o jego organizacji. Okazało się, że określenie Peru "Egiptem Ameryki Południowej" wcale nie jest na wyrost. Andy (i nie tylko, bo przecież wybrzeże podobnie) są wręcz naszpikowane pozostałościami po antycznych kulturach. Gdziekolwiek się nie ruszysz znajdziesz twierdze, miasta, a do tego jedne z najwyższych wodospadów na świecie. Ciężko tylko do tych wszystkich informacji dotrzeć przez internet, kiedy planuje się wycieczkę z domu. Najlepiej dać sobie czas na miejscu i odkrywać, dowiadywać się, orientować. 
Jeszcze tylko parę godzin i już po zmroku wjechaliśmy do Chachapoyas. Witamy w stolicy regionu Amazonas! Nie wiedząc kompletnie co tym razem robić, nie mając hosta, hostelu, ani niczego postanowiliśmy podać taksówkarzowi jedyną znaną nam nazwę, którą usłyszeliśmy w Cumbe Mayo - "Chachapoyas Backpackers" i wylądowaliśmy świetnie. Hostel jest w rozsądnej cenie, a właściciele to najmilsi ludzie pod słońcem. I nikt nie zapłacił mi żebym to napisała :p. 
po drodze niespodziewanie znajduje się mniejsze i większe wioski

Dzięki nim po godzinie mieliśmy już plany na 2 kolejne dni. Wybraliśmy się na obiad i coś skusiło mnie, żeby wziąć specjalność regionu - pstrąga. Pstrąg był w zasadzie w zupie co czyniło zadanie obrania go niewykonalnym. Następnego dnia Philip wziął jednak pstrąga w panierce i tego zdecydowanie polecam. 
Jeszcze słówko o regionie Amazonas. Brzmi groźnie. Ale tylko w jego północnej części jest las deszczowy (dżungla, selva) i plemiona, które jeszcze 60 lat temu ucinały głowy wrogów, magicznie zmniejszały i nosiły na szyi jako amulety. Widzieliście Harry'ego Potter'a? Była tam gdzieś kiedyś chyba taka jedna gadająca. Na południu natomiast, gdzie przebywaliśmy my, roślinność charakterystyczna dla dżungli jak bromelia zaczynała się nieśmiało między innymi z powodu wysokości (około 2000 m.n.p.m.). Było też dość chłodno, koło 15 - 20 stopni. Bezpiecznie, ale już inaczej. Idealnie :).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz