wtorek, 30 lipca 2013

69, czyli coś dla miłośników gór

Cuy'e na Fiestas Patrias

Biorąc nocny autobus w Peru (starając się być praktyczna napiszę, że jechaliśmy Movilem zarówno do i z Huaraz) zaczyna być regułą, że co prawda jedziemy w nocy, ale docieramy też w nocy. A noc jak by nie było, w mieście w którym się nikogo nie zna, jest problematyczna. Dotarliśmy więc o 5 nad ranem i ...co robić? W środku tego wszystkiego mieliśmy też pewien konflikt, bo ja miałam adres hostelu od koleżanki z wymiany, a Philip od jakiegoś kolesia z baru na plaży w Mancorze. Ponieważ jednak żaden taksówkarz nie kojarzył Philip’owego Alps hostelu, wybraliśmy mój Akilpo. 5:20, dzwonimy do drzwi. O dziwo otwarto nam i dano ostatni wolny pokój. Okazuje się, że nocne podróże autobusem nie są tak piękne jak brzmią – nocny przejazd, a od rana podbój świata. Mimo naprawdę dobrej klasy autobusu (bo niższa już niestety była niedostępna 2 dni przed wyjazdem, z czego bardzo cieszył się Philip ;)) pierwszym co zrobiliśmy było walnięcie się do łóżka i niewstanie na 8 rano, o której wyruszała wycieczka do Pastoruri, gdzie można zobaczyć lodowiec.
wyprowadzamy lamę

Kiedy wstaliśmy okazało się, że mieszkamy bezpośrednio nad głównym targowiskiem, a z tarasu naszego hostelu mogliśmy patrzeć na siatki wypełnione biednymi cuy’ami. Ponieważ był 28 lipca (Fiestas Patrias) miejsce tym bardziej tętniło życiem (w przeciwieństwie do ogólnych obchodów, których w ogóle nigdzie nie widzieliśmy). O 10:30 próbowałam jeszcze uczynić ten dzień zwiedzaniowo wartościowym i wbić się na autobus do Chavin. Niestety ostatni, którym jeszcze byłby sens jechać (3 godziny w jedną stronę, ale za to jak pięknie!) odjechał zanim dotarłam na przystanek. Wróciłam do hostelu i Philip’a, i zaczęliśmy szukać opcji na ten dzień. Mnie chłopak prowadzący hostel polecił Wilkawain, o którym też ciekawie pisało w SA Handbook, Philip’owi dorzucił jeszcze jakiś punkt widokowy, z którego można było przespacerować się do Wilkawain, a mój towarzysz uparł się przy nim. Zaczęło się od tego, że przez 15 minut nie udało nam się złapać colectivo, bo albo był przeładowany, albo coś było nie tak. Wzięliśmy taksówkę.
Jezioro Llaganuco, Cordillera Blanca

Po dotarciu okazało się, że albo nie potrafiliśmy go znaleźć, albo też punkt widokowy nie istniał. Zaczęliśmy iść w dół do El Pinar, którego okazało się strzeżonym osiedlem. Trochę kiepsko, nie polecam ;). Maszerowaliśmy i maszerowaliśmy, Philip wciąż twierdził, że jest zadowolony, bo zobaczy przynajmniej peruwiańską wieś. Ok, ja widziałam ją już parę razy, rzeczywiście jest fajnie. Po czym okazało się, że do ruin w Wilkawain musimy się trochę powspinać robiąc trasę w tym kierunku. A był to nasz pierwszy dzień na wysokości 3400 m.n.p.m. Dotarliśmy, nareszcie! Była 18, ruiny zamknięto o 17... Zaczęliśmy wracać, ściemniało się. Jeszcze nie byłam podczas tej wyprawy doprowadzona do takiego stanu. Złapaliśmy colectivo stojąc już nawet w miejscu, w którym nie było latarni, bo cały czas szliśmy w obawie, że nie trafi nam się żaden transport. Na zakończenie dnia wybraliśmy się do „Cafe Andina”, która de facto jest knajpą dla gringos. No, niby nie, ale prowadzi ją Amerykanin mający własny browar, ceny były przystępne dla Philip’a, a Peruwiańczyków było tam z 15 – 20%. Zaczęliśmy więc odkrywać świat gringos, których w Huaraz jest akurat bardzo wielu. Przesiadywał tam też np. Brytyjczyk, który okazał się być właścicielem innej knajpy za rogiem. Dla Philip’a to było cudowne miejsce, gdzie czuł się komfortowo. Ja – przyznaję – było bardzo sympatyczne, ale nie po to jadę do Peru, żeby moją kasę dostawał Amerykanin, a ja była otoczona twarzami podobnymi do tych, które spotkać można na rynku w Krakowie.  Do całej tej gringowej enklawy trafiliśmy przez „Piccolo – Peruvian fast food”, gdzie przez cały pobyt rozsmakowywaliśmy się w sokach z takich owoców jak tuna, lucuma czy chirimoya.
W drodze do Laguna 69
Następnego dnia wybraliśmy się na kolejną zorganizowaną wycieczkę do miejsca o bardzo wdzięcznej nazwie "Laguna 69". Kiedy pierwszy raz o niej usłyszałam, myślałam że robią sobie ze mnie żarty. Niestety o ile nie jest się dużą grupą jednodniowe wycieczki w Cordillera Blanca w Huaraz wychodzą najłatwiej i najtaniej, z którąś z agencji. Musieliśmy być gotowi o 6 rano. Niestety dano nam busika z kiepskim napędem i kierowcą, który nie znał drogi, podróż zamiast 3 zajęła nam więc 5 godzin. Cały busik był pełen gringos. Ogromna grupa Izraelczyków, Niemki, Austriak, Kanadyjka, dziewczyna z Nowej Zelandii, której akcentu nie potrafiłam zrozumieć choć bardzo się starałam. I my. Wędrówkę zaczęliśmy więc o 11. I od początku zaczęła doskwierać nam choroba wysokościowa. Najgorzej było dla mnie na początku, w pewnym momencie myślałam, że zemdleję. Wszystkich bolały głowy. Miałam wrażenie, że spuchły mi dłonie. Ale Lucas, Caroline i Laura weszli wcześniej... ja nie wejdę?!  

Pomagaliśmy sobie specyfikiem zwanym Sorochi Pills i rzuciem koki. Herbata z koki lub po prostu jej rzucie jest opatentowanym już przez Inków sposobem na walkę z chorobą wysokościową. Nie wiem jednak czy podczas ceremonii rzucia koki czarownicy i szamanie używali jakiejś „innej koki” czy na przykład tak działał dodawany przez nich sok z limonki. My niestety wizji nie mieliśmy.
a kuku!
Męczyliśmy się, ale ponieważ idzie się cały czas otwartą przestrzenią, widoki zdecydowanie rekompensują wysiłek. Jest przecudnie. A na zdjęciu obok zobaczcie kogo jeszcze widziałam. Podczas całej wspinaczki mogłam się też przekonać jak funkcjonują samotni gringo podróżujący po Ameryce Południowej, którym wkrótce będę. W naszej grupie większość była sama, ale mieszkając razem w hostelu tymczasowo tworzyli naprawdę zgraną grupę, do której włączyli i nas. Kiedy więc koło 16:30, będąc jeszcze dość wysoko okazało się, że dwie dziewczyny z Izraela są daleko za nami część postanowiła czekać. W tej części był mój dzielny towarzysz. Ja postanowiłam iść, bo utknięcie w ciemnościach na trasie było ostatnio rzeczą o której myślałam. Oni twierdzili, że zdążą.
Kiedy razem z Kanadyjką i Nowozelandką dotarłyśmy do samochodu ściemniało się, nie mieli szans zdążyć. Czekaliśmy na nich półtorej godziny, a ja coraz bardziej się obawiałam. Na szczęście po pewnym czasie zaczęło docierać do nas światło latarek. Mieli 2 czołówki, komórkę i jakieś czerwone światełko na 6 osób. I dziewczynę, która prawie że słaniała się na nogach z powodu choroby wysokościowej. Na szczęście w pewnym momencie wyszedł im z pomocą człowiek mieszkający w dolinie.
Laguna 69
 Następnego dnia Filip był zbyt zmęczony, żeby się gdziekolwiek ruszać, ograniczył się więc do spania, jedzenia i masażu. Ja natomiast, żeby nie mieć poczucia kolejnego straconego dnia wybrałam się samodzielnie do Chavin de Huantar, czyli centrum religijnego antycznych And, wybudowanego około 800 p.n.e. Wymagało to ryzykownego wybrania się na dworzec, bo znowu nie wiedziałam o której jest bus, właściciel hostelu upierał się natomiast, że jest tylko o 7:00 i 11:00. Okazało się, że jednak był też o 8:30, tym razem jechało ze mną już tylko 3 gringos – facet i dwie dziewczyny. W drodze powrotnej też znalazłyśmy się razem w autobusie i okazało się, że pomimo wyglądu tępych blondynek i rozmów o operacjach plastycznych jedna jest inżynierem i pracowała w Piurze, a druga ekonomistką w Limie. Sprawia to więc, że zaczynam wierzyć, że jeśli ktoś już rusza się poza swój kraj musi mieć w głowie w miarę poukładane.
Wracając z Laguna 69
Droga do Chavin jest przepiękna. Prowadzi przez pampę i nad jeziorem tworzonym przez wodę spływającą z lodowca. Nie przeszkadzało mi więc w ogóle żółwie tempo. W autobusie siadłam koło bardzo ciekawego pana. W ogóle przez ostatnie dwa dni sporo gadam po hiszpańsku. Nic to, że nie umiem. Pan cały czas mnie o coś zagadywał, jak na przykład „co myślę o Hitlerze?”. Pan wiedział też czym są Bałkany, miał córkę studiującą prawo w Piurze, której zdjęcie pokazał mi mniej więcej po 5 minutach, sam zaś pracował w urzędzie miasteczka San Marcos. A kiedyś był politycznym reprezentantem swojego okręgu, pracował w Chavin i zna głównego szefa wykopalisk tamże, profesora Stanford University John’a Rick’a. I nazwał mnie swoją amigą. Takich mam znajomych ;). Dowiedziałam się też, że w okolicach San Marcos znajduje się 3 co do wielkości kopalnia miedzi na świecie. Pan chciał nawet wysiadać i oprowadzać mnie po Chavin de Huantar, ale wmówiłam mu, że z uwagi na opisy po angielsku jakoś dam sobie radę. Wepchnął mnie tylko pod opiekę znajomej, która mieszkała niedaleko świątyni.
Droga do Chavin
Sama świątynia jest niesamowicie ciekawa. Całe założenie zbudowane jest na kilometrach labiryntów, które służyły ceremoniom i gdzie składano ofiary, które miała zabierać spływająca nimi woda. Dzięki temu wciąż odkrywa się tam nowe eksponaty w nienaruszonym stanie. Dla mnie niesamowite jest to jak wiele miejsc w Peru będąc udostępniona do zwiedzania wciąż jest odkopywana. W Chavin przeżyłam też swój pierwszy raz i wreszcie poczułam się doceniona, gdyż alebowiem po raz pierwszy poproszono mnie, abym zapozowała z proszącym do zdjęcia. Taka to jestem linda. Choć było dość niezręcznie i już wiem jak czują się te wszystkie babunie, którym cykam „ukradkiem” zdjęcia.
Wciąż jadąc do Chavin
W Chavin wpadli też na pomysł na biznes. Są tam toalety, ale pozbawione papieru, który można kupić w kiosku z pamiątkami. I tak oto każdy nieprzezorny paraduje dumnie z własną rolką.
dla andyjskich elegantek
Samo miasteczko jest maleńkie, ale przeurocze. Jest tam ładny Plaza de Armas, przy którym mieści się hotel w którym mieszkają wszyscy archeolodzy, znalazłam też kilka sklepów z wyposażeniem dla andyjskich elegantek. Można więc kupić manty (chusty do noszenia dzieci i dobytku), meloniki, warstwowe spódnice. Okazuje się, że nic w tym stroju nie jest przypadkowe. Chciałam się w takim sklepie porządnie zaopatrzyć jednak okazało się, że nie działa jedyny bankomat. I co robić? „Jutro przecież otworzą bank, spróbuj wtedy”. 
Na drugim końcu miasteczka, a właściwie już kawałek za nim znajduje się muzeum ufundowane tym razem przez Japończyków. Jak we wszystkich muzeach w Peru przetransportowano do niego wszystkie cenne elementy z pobliskiego obiektu, warto więc się tam na chwilkę przejść, zwłaszcza że jest za darmo ;).
Kiedy szłam przez miasteczko podbiegła do mnie dwójka dziewczynek, które zaczęły krzyczeć „Gringa, gringa!”, „Ale jesteś duża!” „Mój wujek też jest taki duży!”. Tak oto, zwłaszcza w regionie Huaraz, my niscy Europejczycy możemy się dowartościować :p.
Chavin de Huantar
Podróż z powrotem była równie ciekawa jak cała wycieczka. Wsiadłam do autobusu o 16, powinien więc dotrzeć o 19. O 22 odjeżdżał mój autobus do Limy, a ja chciałam jeszcze coś zjeść i zabrać bagaże. Aż tu nagle na podjeździe w górach... zabrakło nam benzyny. Amerykanka z Brytyjką już chciały zbierać się, wysiadać i łapać stopa (ostatecznie takie podejście robiły trzykrotnie, bo dwa razy jeszcze coś nam się tam z podwozia urywało i skrzypiało), ale nikt ich nie wypuścił. Peruwiańczycy tylko spokojnie czekali, wyglądali przez okna i śmiali się. Tak to jest.
No, dziękuję za uwagę. Mam nadzieję, że nie jesteście, czytając mnie, jak ona:p
W Huaraz rozstałam się z moim towarzyszem – jechaliśmy do Limy różnymi autobusami, a on prosto na lotnisko.

3 komentarze: