piątek, 26 lipca 2013

Mogę powiedzieć, że byłam w północnym Peru



...mimo faktu, że nie udało nam się zwiedzić dżungli. Sporo jednak zobaczyłam. Nie mogę ponoć powiedzieć, że byłam w Peru, mimo że w moim pokoju w akademiku będzie zapewne wisiała flaga tego kraju. A wszystko przez to, że nie byłam w Machu Picchu. Postaram się te niewybaczalne braki nadrobić. Być może wkrótce :).

A zimą w Peru jest tak...
 Z 2 dni w Trujillo na koniec, dziwnym trafem zrobiło się dni 5. Przyjechaliśmy 23.07, który cały przespałam umierając z powodu własnej choroby. 24 – go kiedy czułam się już lepiej i zrezygnowałam ze szpitala wybrałam się na pożegnalny spacer. Dzięki temu dowiedziałam się, że wysłanie za granicę kartki z Peru jest droższe od ogromnego obiadu. Nie w restauracji oczywiście, ale liczy się. Odniosłam jednak sukces ostatecznie znajdując w tym nie do końca turystycznym mieście kartki pocztowe. Większość oczywiście z Cusco. 
Okolice Huanchaco są jedną z najlepszych serferskich miejscówek w Peru
 Wieczorem były urodziny Fiorelii. Kiedy tak siedziałam, a dookoła wszyscy mówili po hiszpańsku pomyślałam, że to piękne. Rok temu poznawałam co znaczy impreza po gruzińsku, kim jest tamada i co mówi Gruzin wznosząc toast. Tym razem patrzyłam na szaleństwa w Peru. Bo nawet urodziny są inne. Na początku miała być sama rodzina, ale kiedy zaczęto zapraszać znajomych, tylko tych bliższych, zrobiło się ich 50, a rodzina zamieniła się w kelnerów. Wszystko działo się w zaprzyjaźnionej knajpie. Były tony balonów, czapeczek, piana i szaleństwa. I DJ. Co chwile coś nowego, nie pozwolono mi więc wyjść mimo zmęczenia. Najpierw siedzieliśmy i gadaliśmy przez 2 godziny. Następnie wszystkim zaserwowano tamal i chicha morada. Do tego porządna porcja cabrito (czyli kozy). Kiedy już pojedzono, usunięto stoły i zaczęły się tańce. W zasadzie głośna muzyka, DJ i dyskotekowe światła były od początku, szacownym seniorom jakoś to nie przeszkadzało. W pewnym momencie ogłoszono „hora loca”. Nie do końca rozumiem funkcję tej części wieczoru, ale chyba wtedy wszyscy mają się najlepiej i najbardziej szalenie bawić. Były też życzenia składane bardzo oficjalnie z mikrofonem przez tatę, mamę, siostry, dziadka i przedstawicielkę znajomych. Pojawiła się też kula, którą podwiesza się pod sufitem, a solenizantka ma walić w nią pałką aż pęknie i wysypie się cała zawartość, którą stanowią zwykle różne kolorowe rzeczy i cukierki. Zwykle coś takiego pojawia się na imprezach dzieci (na przykład dzisiaj u Malu). U Fiorelli były tam też „rzeczy dla dorosłych”. W ogóle Fiorella pomijając brak prawa jazdy dostała samochód, który od razu zaczęła prowadzić. Mogę poszczycić się byciem pasażerem przez 5 minut :D. Przeżyliśmy. Tata Fiorelli jest policjantem.
Przy okazji urodzin powiedzmy też o rzeczy, która niesamowicie mnie tu zadziwia. Są tu noże. Nawet w domu je mamy. Ale nikt ich nie używa. A przecież codziennie prawie jemy mięso. Jak więc wszyscy dają radę tym kurczakom, cuy’om i cabritom? 
Caballitos de totora, czyli trzcinowe koniki. Wciąż używane przez peruwiańskich rybaków, którzy za drobną opłatą zabiorą na przejażdżkę :)
 Następnego dnia, ponieważ czułam się już całkiem w porządku, wybrałam się do szpitala. Na początku nic się nie działo, strajk trwał nadal, dr Caballero dalej nikt nie widział. Później jednak przywieziono 15-letniego chłopaka, który złamał piszczel. Znaleziono też na jego dłoni opatrunek. Opatrunek był z uwagi na odcięcie naprawdę sporego kawałka skóry przy pracy osiem dni temu. Teraz rana nadawała się już tylko do przeszczepu skóry z innej części ciała. Mieliśmy też kolejnego młodziana, który przenosząc kamienie, jeden z nich upuścił sobie na palec. Wyglądało to makabrycznie i makabryczne było też postępowanie. Początkowo chciał zająć się tym Max, ale dla mnie od początku wyglądało to na zbyt skomplikowane dla nas, jakby nie było bardzo początkujących (bo dzisiaj odkryłam, że większość kitli kręcących się po Emergencia nie ma jeszcze tytułu lekarza i jest na stażu). Nie życzę Wam oglądania procesu zdejmowania paznokcia.
Po tym nieoczekiwanie intensywnym dniu w szpitalu wybrałam się do Huanchaco, gdzie jeszcze nie byłam. I bardzo żałuję, że nie dowiedziałam się wcześniej jak dobrze można się tam zrelaksować. Ot zwykłe, zaniedbane miasteczko przy oceanie. Sporo surferów i szkół dla nich, nawet teraz w zimie. Do tego, że jest relaksująco doszłam jednak dopiero po chwili siedzenia i wpatrywania się w ocean, kiedy zapomniałam o tym co mnie otacza. Bo w Huanchaco niespodziewanie, patrząc na tą biedną plażę, stałam się wojującym ekologiem. Z resztą może zauważycie na zdjęciach.
 Zaczęłam od mola, gdzie na spokojnie 30 minut uziemiła mnie konwersacja z Amerykaninem peruwiańskiego pochodzenia. No, w sumie wyemigrował kiedy miał 18 lat. Czy można uznać go za Amerykanina? Paszport ma. Chwaliłam mój piękny, tani kraj. Powinnam dostać od MSZ nagrodę. Dzięki mnie zdecydowanie wzrosną dochody z turystyki w całej Europie Wschodniej. Bałkany też promuję, bo tutaj nikt o nich nie słyszał. Kiedyś nawet puściłam Kalashinkova, na imprezie, ale nie przypadł nikomu do gustu :(.
Kiedy udało mi się zakończyć tę jakże przyjemną, acz długą konwersację (przyspieszoną tym, że okazałam się taka młoda, rozumiem, że to komplement dla mojej psychicznej dojrzałości, ale mimo wszystko wciąż jakoś mi smutno) udałam się na wzgórze z kościołem skąd roztacza się widok na miasteczko i ocean. Jest tam też wymarzone miejsce ostatniego spoczynku dla każdego surfera. Nad takim grobem słońce codzienne zachodzi tonąc w pełnym idealnych fal oceanie.
Będąc przy surfingu przypomniała mi się też historia usłyszana i obejrzana tego samego dnia w szpitalu. Poznałam tym razem dziewczynę z Recife z Brazylii, a wiadomo – w Brazylii się serfuje. Tylko uważajcie i nie róbcie tego w Recife. Są tam rekiny. A zdjęcie nogi za którą takie stworzonko złapało nie wyglądało apetycznie. Mniejsza o to jak wyglądało, bo ofiara zmarła.
 Kiedy wracałam z Huanchaco spotkałam kolejną postać z autobusu. Czy pisałam już o ludziach, którzy nie sprzedają niczego, tylko żebrzą w autobusach? Robią to jednak z klasą. Zawsze za datek dają Ci jakiegoś cukierka. Tym razem nie było cukierków, a występy magika. W tym pędzącym autobusie. Sporo jest też żonglerów, którzy kiedy samochody zatrzymują się na światłach wychodzą przed nie i prezentują swoje umiejętności. W jeden z pierwszych dni usłyszałam, że to ludzie którzy przyjechali tu i nie mają za co wrócić. I tak zbierają na dalszą podróż. Myślę, że ja zarabiałabym jednak inaczej.
Dzisiaj udało mi się w szpitalu, w którym nie działo się kompletnie nic, dorwać w końcu doktora Caballero. Trzy dni szukania i słuchania, że nikt tak naprawdę nie wie gdzie jest szef. Nie ma. Tyle. Wczoraj, postawiona pod ścianą, już nawet napisałam mu wiadomość na facebook’u, że bardzo go potrzebuję. Bo dzisiaj był mój ostatni dzień i bez jego podpisu moje praktyki w zasadzie by się nie liczyły.

Ze spraw szpitalnych podczas wczorajszej imprezy, ale jeszcze absolutnie na trzeźwo usłyszałam bardzo interesujące doniesienie z Belen, innego szpitala. Ponoć jakiś miesiąc temu była tam mała epidemia dżumy i zmarło nawet parę osób z personelu i studentów. Ciekawe.
Wracając natomiast odkryłam miejską alternatywę dla Huanchaco, jeśli bylibyście w Trujillo i chcieli sobie odpocząć od miejskiego zgiełku. Na dłuższą metę to miasto może męczyć. Polecam ogród botaniczny przy ovalo Larco. Hasają sobie pawie i możecie pogapić się na papużki. Choć to najmniejszy ogród botaniczny jaki w życiu widziałam. A w zasadzie każdy skwerek w mieście (są naprawdę świetne) może sprawdzić się tak samo ;). 
Już wiecie dlaczego śmiecenie jest złe?
 I oto, w samym środku kinderbalu Malu kończę pisać, nareszcie na bieżąco. W tym balu już nie uczestniczyłam, obserwowałam tylko przygotowania. Wolałam być bezpiecznie ukryta przed setką dzieci biegających po salonie.Setka to przesada, ale Malu zaprosiła całą klasę. Przygotowania trwały od wczoraj. 
Jutro z Philipem bierzemy kurs na Huaraz, czyli jedne z najpiękniejszych terenów wspinaczkowych w Ameryce Południowej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz